piątek, 11 listopada 2022

Od Rosa - event Halloween, quest II

  [UWAGA quest zawiera makabryczne sceny]

Poczucie strachu… nie pasowało do tej osoby. Otaczała go wiecznie zimna aura, wzrok mógł szatkować nieszczęśników bez cienia litości, zaś silne ciało przeorane wieloma bliznami prowokowało potencjalnych przeciwników do podwójnego zastanowienia się nad tym, czy warto wchodzić w konfrontację. W dodatku on nie czuł strachu. On budził strach. To on był tym, który pewnej bezchmurnej nocy wyłaniał się zza rogu obskurnego budynku, żeby spłacić czyjś dług bez świadków. On był decyzyjnym głosem, przez który dzieci były porywane z ulic, a czasem z własnych domów. On pozbawiał matek, ojców, potomstwa, przyjaciół, tożsamości. Do cholery, to on z zimną krwią zamordował niezliczoną ilość istnień, a jeszcze więcej ich wysyłał prosto w objęcia samych potomków bogini szaleństwa…
A wszystko po to, żeby ostatecznie samemu skończyć jak pieprzone mięso. Jak ten zdrajca, który padł zaszczuty na terenie koszmarnic. Jak szczenię pozbawione wszystkiego, od rodziny, aż po zdrowe zmysły. Jak wszyscy nieszczęśnicy, którzy znaleźli się o złej porze w złym miejscu. Zatruta krew wrzała w jego naczyniach krwionośnych, jakby szukając ujścia. Piekła przeokropnie, wręcz paliła żywym ogniem, alarmując wszystkie możliwe receptory w ciele, prowokując je do wycia w agonii. I on też wył. Wrzeszczał, tarzając się w mieszaninie śniegu i błota, aż srebrne futro nie przybrało koloru zgnilizny. Jednak to było ostatnie czym mógłby się przejmować w tamtej chwili, kiedy wiedział, że umiera. Każda tkanka w jego ciele piszczała, że to już koniec. Że tym razem umiera na poważnie. Że nikt już go nie uratuje. Piszczała aż do całkowitego ogłuchnięcia. 

A wszystko zaczęło się tam, gdzie zaczynało się wszystko. W lesie. Basior nawet nie wiedział kiedy stracił poczucie czasu, a za nim poszła w cholerę orientacja gdzie mógł się znajdować. Mieszkał w tych lasach od najmłodszego szczenięcia i nawet jeśli większość życia spędził pod ziemią, znał rejony, w których można było szukać danej zwierzyny. Jego węch nie był czymś, na czym mógł się opierać, jednak resztę zmysłów miał wystarczająco wyczulone, aby wraz z odpowiednią dawką cierpliwości był w stanie odnaleźć stado dzików, kozłów, czy zająca. Na szlifowaniu swoich umiejętności łowieckich spędził tak wiele czasu, że będąc w wieku siedmiu lat nie pomyślałby nawet, że mógłby się zgubić.
I nie zgubił się.
Od samego początku wiedział, że to nie mogła być jego nieostrożność. Coś musiało się zmienić. Ktoś musiał wpłynąć na niego, przełamać wszystkie bariery umysłu, które sam postawił. Ktoś zajebiście silny, skoro wilk nigdy nie odczuł niczyjej obecności w okolicy, a co dopiero na swojej aurze. Ta świadomość nim wstrząsnęła. Natychmiast przestał ufać swoim zmysłom, bo wiedział, że już nie będą pracować dla niego, więc stały się bezużyteczne. Gdy ostatecznie zrozumiał, odszedł pod jedno z najbliższych drzew, przycupnął i zamknął oczy, wycofując się w głąb własnego umysłu. Jak komputer szukający wirusów w systemie, tak i on siedział i delikatnie gładził magią własną aurę, szukając dziur, ubytków, albo nawet kołtunów. Ktoś na jego poziomie potrafił robić takie rzeczy, zresztą w podobnych kwestiach wilk był skrajnym idealistą. Wiedział jak namieszać w czyjejś głowie, ale znał też wszystkie sztuczki jak swoją obecność zatuszować. Nad aurami spędził jeszcze więcej czasu, niż nad czymkolwiek innym, więc wszelakie blokady były co najwyżej wkurzającym zapychaczem... a przynajmniej był tego pewien do pewnego momentu. Z czasem jego ruchy zaczęły robić się mniej cierpliwe, a temperatura ciała wzrastała proporcjonalnie do jego poziomu irytacji. Poczuł jak wypełnia go chaos, zresztą zbyt dobrze uzasadniony, żeby mógł zakładać, że to wina innego bytu. Coraz bardziej się irytował, bo jego teza zakładająca czyjeś zabawy jego osobą traciła oparcie ale nie potrafił tego zaakceptować. Przecież nie mógłby zgubić się w tym jebanym lesie, skoro tak często tu bywał, zarówno z większą ilością wilków, jak i całkiem sam. Wyprowadzony z równowagi otworzył oczy i zerwał się na cztery łapy, zaciskając szczęki bardziej, niż było to konieczne. Opuścił nisko łeb, zastrzygł spojrzeniem po gęstwinie obcych drzew i krzewów, po czym zrobił nieduże kółko wokół najbliższej paproci jak zwierzę w zbyt małej klatce. 
- Kurwa... - wysyczał przez zęby.
W tej chwili nie wiedział nawet skąd przyszedł. Zakręciło mu się w głowie, choć zrobił tylko jedno kółko... tak przynajmniej mu się wydawało. W desperacji uniósł głowę i spojrzał w niebo, które było bezchmurne i tylko słońce rządziło niepodzielnie, szczytując równo nad nim.
Wahał się, czy powinien wyć. Czy naprawdę istniała opcja że tylko się zgubił? Że zaraz usłyszy głos kogoś znajomego? Jakie było prawdopodobieństwo, że ktoś go usłyszy? Albo że w ogóle uda mu się zawyć, jeśli w rzeczywistości jego ciało było gdzieś zamknięte? Wątpliwości mnożyły się jedna po drugiej, a słońce cały czas wisiało w tym samym miejscu, bezdusznie wpatrując się w wilka przeżywającego wewnętrzny konflikt.
Zaciągnął się zimowym powietrzem i nim to zdążyło ogrzać się w jego płucach, zostało wypchnięte z organów, a towarzyszył temu donośny, nienaturalnie przedłużany śpiew. Po skończeniu, cały spięty zatrzymał się w pozycji stojącej z nastawionymi uszami i poruszył wyłącznie kolczykiem w dolnej wardze, stukając nim o zęby.

Zero odpowiedzi.

Znów wziął wdech, jeszcze większy niż poprzednio. Ustawił się szeroko na nogach i zawył. Jeszcze głośniej, celując w samo martwe słońce. Darł się tak długo, aż nie zabrakło mu tchu. Aż opuścił łeb i na powrót wypełnił płuca powietrzem, a strugi spienionej śliny opadły mu z obu stron pyska. 

Zero odpowiedzi.

- Kurwa! - wrzasnął z całych sił. Gdyby spojrzenie mogło sypać się iskrami, cały las stałby w tamtym momencie w srebrzących się językach białego ognia. Ale jednooki nie był w stanie podpalać. W zamian więc rzucił się w przód i kopnął z całych sił szyszkę, która na jego oczach spadła z najbliższego iglaka, dokładnie w tym momencie, w którym padło przekleństwo. Rzecz poleciała metry dalej by ostatecznie zaginąć w śniegu, a wilk z morderczymi intencjami obserwował całą jej trasę, obnażając zęby. Nie miał zamiaru czuć się źle ze swoimi dziecięcymi zachowaniami, póki nie odnajdzie wyjścia z tego nieznanego rejonu. Szyszki to nie zabolało, a on po tym krótkim rozładowaniu błyskawicznie wrócił do stanu względnej równowagi. Mógł na nowo przeanalizować sytuację, z nowymi informacjami. 
Brak odpowiedzi ze strony kogokolwiek nie wróżył dobrze. Opcja zagubienia się w znajomym świecie oddalała się z każdą chwilą, zaś prym przejmowała ta dotycząca manipulacji nim. Iluzja, sen, może koszmar. Basior jednak nie był w stanie jednoznacznie określić co się z nim działo i nie mógł niczego wykreślić. Czuł dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa, kiedy podejmował decyzję. 
Po miejscu, w które trafił nie oczekiwał niczego. Były drzewa, krzaki, śnieg i słońce. Nie było wiatru ani ptaków. Mógł zostać w miejscu i drzeć się w nieskończoność, albo jak głupiec wierzyć, że może jednak uda mu się wrócić na znajome ziemie. Nie, bezczynność nie wchodziła w grę. Mamrocząc pod nosem wyliczankę rozejrzał się, po czym wybrał jedno spośród dziesiątek identycznych drzew, urywając łamaniec językowy w połowie. Jego droga się rozpoczęła.
Czy ta decyzja była najlepszą, jaką mógł podjąć? Ciężko powiedzieć, raczej była... bez znaczenia. Jeśli los zaplanował dla ciebie cierpienie, to bez względu na wszystko to cierpienie cię dopadnie w taki lub inny sposób, a basior przecież o tym wiedział. Oczekiwał na swoje cierpienie z zapartym tchem, przy czym nie planował poddawać się bez walki, cokolwiek nie miało go spotkać. 

Czas jaki spędził na tułaczce można było liczyć w dniach… może gdyby nie to, że dni wcale nie zdawały się mijać. Słońce uparcie władało nieboskłonem, przez cały czas tkwiąc w centralnym punkcie nieba, zupełnie jakby wszechświat nagle wcisnął gigantyczny przycisk “stop” i postanowił zostać w ten sposób na następne miliardy lat. Stało tak i w milczeniu obserwowało, ni dając ciepła, ni rażąc w oczy. Jednak wilk nadal był żywy. Martwi wszak nie przejmują się ani zmęczeniem, ani głodem, zaś on musiał robić przerwy co kilka godzin, aby zregenerować energię. To uświadamiało go w tym, że czas ciągle mijał. Wybierał w takich momentach jakiś większy głaz lub powalone drzewo, które nie wystawiały go na widok ewentualnych przechodniów, a które zapewniały następne godziny spokoju… względnego spokoju, stale przeszywanego poczuciem bycia obserwowanym. Tak czy inaczej to był jeden problem z głowy. Co z drugim? Pomimo iż basior nie był przyzwyczajony do codziennych posiłków, w którymś momencie odczuł głód. Dawno nie czuł głodu, a jednak faktem było, że trafił w to miejsce właśnie przez felerne polowanie, które nigdy nie doszło do skutku. Czas było to zmienić, a nuż uda się się wrócić na znajomą ziemię? Eh, marzenia ściętej głowy… jednak i tak musiał znaleźć jedzenie. 
Wiedząc, że już i tak jest zbyt daleko od punktu, który w głowie określił jako punkt początkowy, zmienił kierunek by błądzić gdzieś indziej. Nie wiedział nawet czego się złapać – drapieżca, który poluje z ziemi a nie ma sprawnego zmysłu węchu nie ma wielu możliwości na zlokalizowanie potencjalnej ofiary, nie wspominając już o innych jadalnych rzeczach, o których nie miał pojęcia, bo nigdy nie musiał go mieć. Posiadając zbyt dużo czasu na przemyślenia, zdał sobie nawet sprawę z tego, że w sumie to nigdy nie musiał żebrać o pokarm ani schronienie, bo w każdej najgorszej opresji ktoś go znajdował. Na początku był to Ivo, jednak Ivo był martwy od wielu lat; następny był Ervin. Czując kłucie w klatce piersiowej, wilk musiał się zatrzymać, na nowo wypełniony irytacją.
– No i niby gdzie teraz jesteś, filantropie? – zawarczał pod nosem, jednakże odpowiedź nigdy nie nadeszła. 
Z nerwów podrapał pazurami w miękkim, brunatnym gruncie. Śnieg zniknął już wiele godzin wcześniej, co wilk zauważył dopiero gdy po zrobieniu pełnego obrotu nie był w stanie nigdzie dostrzec białej pokrywy, która zawsze pochłaniała jego obecność. Między szare drzewa zeszła gęsta mgła, cuchnąca grzybem i wilgocią. Choć basior nie czuł jej zapachu, woda bardzo szybko wpiła się w jego grubą sierść i drażniła oko i nos. Coraz bardziej nienawidził tego, co się z nim działo. Próbował obserwować wszystko, jednak w tej mgle zaczął odnosić wrażenie, że to on jest tym, którego obserwują. Krzaki, głazy, powalone drzewa obrosły zgniło-zieloną tkanką. Najpierw to zdawało się być przywidzeniem w kącie oka, które po spojrzeniu okazywały się tylko dziwnie ukształtowanymi gałęziami lub fałdami drzew. Przynajmniej do czasu. 
W końcu się zatrzymał. Wygłodzony i przemęczony, ociężały od wszechobecnej wilgoci czuł się bardziej jak wypuszczona w las bezrozumna bestia, niż wyżej rozwinięta istota. Czym było rozwinięcie gdy nie mogłeś skorzystać z jego zalet? Kto był zwierzyną w obliczu tak poważnego głodu? Czuł się racjonalny jak nigdy, kiedy instynkt nieprzerwanie drżał jak podłączony do prądu, wzbudzając ruch całego ciała. Nie tylko on się jednak ruszał. Pod jego łapami leżało truchło koziołka. Ścierwo miało już parę dni, czego dowodem były miliony białych, tłustych larw, wędrujących w tę i wewtę. Tworzyły dziury i zaraz je wypełniały, by ich nadmiar wysypywał się na błotnisty grunt jak garście rozgotowanego ryżu, wijącego się pod uchylonym pyskiem zwierzęcia. Wilk jadał obrzydliwe rzeczy, jednak nigdy nie miał aż takiego konfliktu wewnętrznego, bo choć wiedział, że larwy much nie były trujące, to jego żołądek wywracał się na drugą stronę na samą myśl o tknięciu tego ochłapu, który bardziej przypominał błotną masę z futrem, niż żywe niegdyś stworzenie… jednak larwy je żarły bez opamiętania, namnożone na potęgę. Z każdą chwilą głód zdawał się przezwyciężać obrzydzenie, a umysł wrzeszczał, że jeśli kiedykolwiek uda mu się wyjść z tej sytuacji, to będzie się odrobaczał do końca życia.
Ale szczerze? On już nie wierzył, że uda mu się wydostać. Za dużo rzeczy się nie zgadzało, wzbudzając w nim silne poczucie odrealnienia i stąd był w stanie raz za razem przełykać garście czegoś, co nie wpisywało się w pojęcie jedzenia. A co gorsze, głód nie łagodniał. Zdążył zjeść połowę obrzydliwego, zarobaczonego mułu, dopóki ból żołądka nie wzmógł się do tego stopnia, że basior musiał się wycofać. Podniósł łeb, a wszystko co przełknął momentalnie cofnęło mu się do gardła. Próbował z tym walczyć, jednak czy to obrzydzenie czy ból, wygrały, kurcząc brzuch w gwałtownych spazmach. Padlina wylazła tą samą stroną przewodu pokarmowego, którą się tam dostała, a razem z nią rozmiękczone kości i ruchliwe robale.
Od zająca się zaczęło, a na koźlęciu miało się skończyć, huh?
Wilk stał rozkraczony z rozdziawionym pyskiem. Poczucie bycia obserwowanym wróciło nagle i z podwojoną siłą. Drzewa, te fałdy… to nie były fałdy, to były oczy. Zęby. Języki. Nogi. Sapnięcie. Coś pośród zarośli zaczęło jęczeć i sapać, jeżąc wszystkie włosy na srebrnym grzbiecie. Wilk poderwał łeb i podciągnął wargi, ukazujac garnitur brudnych zębów, na których wciąż było widać ruchome oraz rozgniecione larwy oraz reszki zgniłego mięsa, którymi oblepiony był cały pysk. Srebrna tęczówka zastrzygła po okolicy, jednak znowu… wszystko zamilkło, a widziane przez niego tkanki pokrywające drzewa, okazały się pareidoliami zwierzęcych narządów. Opadł i gwałtownie pokręcił łbem, wstrzymując oddech. Obłąkańcza wizja wróciła tak szybko, jak zdołała się ukryć, zalewając głowę basiora w bolesnej gorączce. Oddech, tętno, ciśnienie wzrosły do tego poziomu, że łapy nie dawały rady dłużej dźwigać ciała i wywalił na zewnątrz jamy gębowej język, by łapać  większe dawki tego zatęchłego powietrza. 
Czy to już to?
Tak szybko.
Szybko.
Szybko..?
Kurwa. Niech to się skończy.
Jęki zmieniły się w warkot, ale wilk nigdy nie miał okazji na to zaregować. Ból otumanił go do tego stopnia, że padł na glebę przytulony brzuchem do ziemi, jak rażony piorunem i tylko głowa zawisła centymetry nad ziemią. Zacisnął powieki. Czuł się rozrywany i składany na nowo przez coś we własnym wnętrzu, podążającego od żołądka. Czuł, jakby jego mięśnie się rozkładały, a krew gryzła naczynia. Czuł jak każde z nich puchnie, podążając aż do tętnic szyjnych, zaciskających się na gardle jak imadło. Bolało. Bolało jak skurwysyn. Werżnął pazury w podłoże, a powietrze wypełniło się krzykiem. Zblokowanym, cierpiącym. I bynajmniej nie był to pojedynczy krzyk, a cała ich seria. Nie przypominał w wilku wilka, a sarnę z rozerwaną pachwiną, za którą biegnie wataha. Sarna wie, że umrze. On też wiedział. Wiedział, więc wrzeszczał, tarzając się w mieszaninie śniegu i błota, aż srebrne futro nie przybrało koloru zgnilizny. 

Aż zza zarośli wyszło to, co obserwowało go od samego początku. 
Nie wiedziało, dlaczego zostało tu zesłane, ani jak dawno temu. Wcale nie było jednak zdziwione, widząc zwierzę desperacko wijące się gdzieś w środku lasu, tym razem pod postacią wilka. Widziało śmierć wiele razy, ba, czasem samo ją zadawało, jeśli tylko zdążyło, choć nigdy nie miało na celu krzywdzenia. Chciało pomóc. Zawsze robiło co w jego mocy, by ulżyć tym biednym istotom, które pojawiały się tak samo znikąd jak i ono. Więc i tym razem podeszło do cierpiącego, z własnego gardła wypuszczając żałosne wycie, gdy kanaliki w kąciku bezkształtnych oczu produkowały gęste strumienie czegoś przypominającego łzy. Bolało je to, tak, jak tego wilka. Chciało pomóc i zabrać od niego cierpienie. Tak też zrobiło. Zbliżyło się i zacisnęło nierówną szczękę na szyi istoty, odbierając mu tlen, a gorzkie łzy wsiąkały w barwione zielenią i czerwienią futro, niegdyś szare jak marmur.

Wilk czuł dziesiątki naostrzonych zębów, wnikające do jego ciała, jednak nie niosły one ze sobą bólu… a spokój. Największa histeria jakiej tylko umierające zwierzę może doświadczyć przeminęła wraz z tym względnie niedużym dyskomfortem w postaci mordujących go szczęk. Jednak… nadal był w swoim ciele. Wijącym się w agonii, groteskowo podrygującym i walczącym o zbawienie, które miało nigdy nie nadejść. Czuł się, jakby był gdzieś indziej, choć nadal był w sobie; sobie, które nadal zamazywało mu wzrok łzami i piachem, wpadającym do oka przez desperacko wykręcające się łapy i które wydzierało się w przestrzeń błagając o pomoc. Tak jakby ciało nie rozumiało, że już było za późno i ratunek nigdy nie nadejdzie. Dla umysłu był to jednak bardzo stłumiony dźwięk. Tak podrygując i obserwując, tkwił w milczeniu, a jedynym elementem na którym mógł zawiesić zamglone, trzęsące się spojrzenie było truchło młodego koźlaka, które jeszcze chwilę wcześniej zjadał i którym następnie zwymiotował.
– Ty… jak długo tu jesteś?
Zapytał w przestrzeń. Jego głos był dużo spokojniejszy, niż głos osoby, która tkwiła zamknięta w cierpiącym ciele. Był naprawdę, niesamowicie spokojny, wręcz delikatny, przebijając się przez własne krzyki jak kwiatek, który upada z gałęzi aby osiąść na tafli jeziora. 
– J-j-ja Od-d-d sam-m-meg-go-o-o pocz-cz-czątk-k-ku….
– A jak tu trafiłeś?
– T-t-t-tak-k j-j-jak-k t-t-t-ty.
– Możesz rozjaśnić?
Głos wilka był już mniej cierpliwy, zirytowany jąkaniem i brakiem konkretów. 
Nagle leżące przed nim zwłoki zdawały się poruszyć. Nie, nie zdawały się. One wstały, niczym pociągnięta za grzbiet drewniana kukiełka, z której od razu posypały się garści białych trocin.
– Odpowiedz. 
– … T-t-t-to ni-ie t-t-t-woja-a win-n-a…. Ten-n świa-a-at-t n-nie jest-t-t t-t-twój-j, B-bia-ałe Ok-k-ko.
Białe Oko pozwolił bytowi mówić dalej.
– O-o-o-ni-i nas tu zsy-y-yłaj-ją. Z-z-syłaja-aj-ją cierp-p-pien-nie i śmie-e–erć. J-j-ja n-n-nie-e chc-cę, Bia-ałe Ok-ko… Przep-p-prasz-...
– Za co mnie przepraszasz, skoro mówisz, że to nie twoja wina?!
– Prze-e-ep-...
– Zamknij się – warknął wilk – I przestań się jąkać.
– J-j-ja-a-a…
– Kurwa, milcz!
Jak na zawołanie, koźlę zaczęło rzucać się dookoła, nieanatomicznie wyciągając kończyny i na zmianę przylegało do podłoża lub wisiało w powietrzu, nie przejmując się prawami fizyki, a larwy i ochłapy mięsa wysypywały się z niego jak plusz z rany rozdartej zabawki. Zachowywało się tak nienaturalnie, zarzucając łebkiem na długiej szyi, jakby nie wiedziało co ma ze sobą zrobić. W pewnym momencie zaczęło się wycofywać, będąc w oku basiora coraz mniejszą plamką. Gdyby mógł, prawdopodobnie by się poderwał… a może chciał to zrobić tylko dlatego, że nie był w stanie się podnieść, unieszkodliwiony w swoim własnym, dogorywającym ciele. Tak czy inaczej, nie planował przecież odganiać jedynego towarzysza… te reakcje raczej wynikały z…
– Stój! G-gdzie idziesz?! - krzyknął w kierunku oddalającego się ciała. 
Nawet duch zaczął się jąkać. Dopadło go osłabienie i w tym momencie zdał sobie sprawę, że i jego własne ciało przestało krzyczeć. Wydobywały się z niego tylko ciche, równomierne sapnięcia. Gdy wilk zdał sobie z tego sprawę, chciał krzyknąć jeszcze raz, tylko po to, by zagłuszyć ich huk.
– Cholera… - szepnął sam do siebie. Próbował odzyskać spokój, jednak te próby doprowadzały go do jeszcze większego szaleństwa, gdy obraz przed oczami coraz bardziej się rozmywał. 
Mijały minuty. a może godziny. a może dni.
Aż nie nastąpiła ciemność. A wraz z nią błogość. 
Białe powoli zamrugał, choć nie był w stanie uchylić powieki bardziej, niż kilka centymetrów. Ból odszedł, a wraz z nim cały ciężar stresu. Nie szarpał już nogami, ani nie dyszał.
– Umierasz, wilku. Jeśli chcesz, mogę zmienić się w kogo tylko chcesz i spędzić z tobą ostanie chwile, co ty na to? Przepraszam, że mogę zrobić tylko tyle.
W czerni basior poznał koźle ścierwo, jednak nie było ono już ścierwem. Stało prosto i patrzyło wprost na niego, a na głowie nosiło wieniec z białych jagód.
Na jego pysk wpłynął uśmiech, gdy coraz większa błogość napełniała mu głowę niczym czysta woda obmywająca kamień z drobin zaschniętego błota.
– Siedzisz mi teraz w głowie? – sapnął głosem umierającego, jednak nie potrzebował odpowiedzi – Zostań tak, jak… tak jak jesteś… Po prostu zostań… i mów.
Koźlę zbliżyło się, stawiając pewne kroki poprzez ciemność. Białe dostrzegł, że na pysku miało płaską maskę, zaś oczy były narysowane. W zupełnej cichy położyło się tuż obok niego, wychodząc poza zakres jego wzroku. Mógł jednak poczuć ciepło promieniujące z nieokreślonego punktu.
Tak… przyjemnie.
Głos koźlęcia również był miękki i kojący, choć przy tym bardzo smutny. Białe jednak już się nie przejmował.
 – To było zaplanowane, Białe Oko. Oni są bezlitośni, gdy tworzą nas i z góry skazują na cierpienie, którego sami nigdy nie doświadczyli. Jesteśmy jak rzeczy, jak postacie w książce. Nienawidzę tego. Bardzo, bardzo nienawidzę… Ale ty się nie martw, bo to teraz… to jest tylko chwilowe. Niedługo wrócisz do siebie, Białe Oko, i nie odczujesz żadnej zmiany… Wrócisz do swojego świata… A oni..? Oni… dalej będą robić to, do czego zostali stworzeni. Zawsze tak robią.

Nagroda: 400 łusek, 15 punktów do intelektu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics