niedziela, 21 lipca 2024

Od Ametrine, CD. Xevy

Szłam powoli, dając się prowadzić górnikowi. Czułam woń ziemi, kurzu i pyłu i lekko metaliczną woń, pewnie jakiejś rudy… Oddychałam powoli, powstrzymując torsje, które targały mój pusty żołądek. Czułam się jak te skały, które nas otaczały – szare, ciężkie i nijakie… Czułam się tak samo.
Bez niego nie byłabym w stanie iść a nie chciałabym obciążać Xevy…
Nagle, mimo słabego wzroku, zauważyłam słabą łunę światła odbijającą się od gładkich kamiennych ścian. Nadal jednak świat wirował mi przed oczami z zawrotną prędkością. Zamknęłam oczy, chcąc na chwilę odpocząć, zapomnieć o ostatnich godzinach… lub też dniach, ale przez potknęłam się i przewróciłam na ziemię.
Upadając na ziemię poczułam nie tylko ból, ale też fizyczną bezsilność. Nie miałam już siły, żeby się podnieść. Chyba się zdrzemnę… – pomyślałam.
– Ametrine…! – zawołała cicho Xeva. Podbiegła na tyle szybko, na tyle ile mogła do mnie, próbując mnie podnieść, ale nie dała rady. Dopiero tajemniczy basior mnie podniósł z ziemi i chyba przerzucił przez swój grzbiet.
– Nie… trzeb… – wykrztusiłam. Balansowanie między świadomością a snem zabierała mi dużo energii.
– Chodźmy, jesteśmy już bardzo blisko – powiedział górnik. Ruszył, niosąc mnie na sobie. Uchyliłam lekko powieki, lecz nie byłam w stanie w pełni otworzyć oczu. Widziałam coraz bardziej niewyraźnie, podobnie było ze słuchem. Widziałam poruszającą się szarą masę z pewnej wysokości. Moi towarzysze coś mówili między sobą, lecz nie byłam w stanie zrozumieć słów.
Nagle kolor z przygnębiającej szarości zaczął przechodzić w czerwień, następnie w pomarańcz oraz w przyjemny, ciepły żółty…
Poczułam również ciepło…
Przymknęłam oczy, czując, że odpływam. Poczułam również, że ktoś chyba mnie kładzie na ziemię na czymś, co nie jest kamieniem…
Zanim poddałam się ciemności poczułam coś miękkiego na grzbiecie.
─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ───
Wilczyca patrzyła jak Ametrine leży bezruchu w pobliżu paleniska w obozie górników. Oddychała spokojnie pod futrem, którym została nakryta. Martwiło jednak wilczycę to, że tak długo spała.
Był tutaj jedynie Kurt, wilk, który je znalazł. Zdjął z siebie cały sprzęt górniczy z siebie, odsłaniając biszkoptowe, dłuższe futro o kilku ciemniejszych plamach. Jego oczy miały szmaragdowy kolor i biło z nich szczere ciepło. Szykował właśnie posiłek w postaci pieczonych zajęcy, podczas gdy Xeva siedziała przy ognisku okryta innym futrem i przyglądała się wesołym ognikom tańczącym nad paleniskiem.
Znajdowali się w sporej grocie, która, jak to określił basior, była ich baza. Znajdował się tu ich sprzęt górniczy, zapasy racji oraz reszta ekwipunku. Niedaleko znajdowało się wyjście na powierzchnię do której prowadził jeden z przyległych tu tuneli. Było ich całe mnóstwo; wyglądało to jak wiekowe drzewo i jego korona – z każdego z tuneli odchodziło kolejne przejście.
– Chłopaki niedługo powinni wrócić… – powiedział basior, podając teneryjce upieczone już mięso. Chętnie wzięła kilka kęsów, mocno przeżuwając mięso zajęczaka.
– Wy jako górnicy pracujecie? – zapytała między kęsami.
– Tak. – Wilk wziął kęsa swojej porcji. – Miro oraz Ogami pracują ze mną od lat. Ja z kolei jako górnik robię już… – Zamyślił sie na chwilę po czym dodał: – No będzie już 6 lat… Ta kopalnia z kolei jest dosyć młoda, więc nie znamy wszystkim naturalnych połączeń jaskiń… Na szczęście tą w której byłyście już znaliśmy… – Uśmiechnął się, zaczynając jeść swój posiłek.
Potem rozmowa przeszła na inne tematy, takie jak obecne sprawy i aktualności z Królestwa. Okazało się, że Kurt jest mieszkańcem, ale ostatni raz był w Królestwie prawie rok temu. Pytał brązową wilczycę o rządy Królowej, stragan pewnego starego rybaka, który obecnie prowadzi jego syn i wnuk i o kilka innych spraw. Z jednej strony dla niektórych mogłoby być to dziwne, ale dla Xevy było to nawet zrozumiałe…
Nagle z jednego z tuneli przylegających zaczęły dochodzić odgłosy kroków. Po chwili pojawiły się dwie postacie posiadające podobne wyposażenie co Kurt, kiedy nas znalazł – kapelusze z kryształowymi latarniami oraz pomocnicze lampy. Oba te przedmioty miały za zadanie oświetlać drogę górnikom. Dodatkowo kapelusze były wzmacniane stalą, dzięki czemu pełniły również rolę ochronnego kasku. Po bokach mieli zaczepione zużyte, lecz nadal w dobry stanie, kilofy i łopaty. Po chwili rozległo się szuranie metalu o skałę a zaraz potem pokazały się sanie do zbioru metali i innych wydobywanych tu materiałów wypełnione pewnym kruszcem – połyskiwał lekko w odbijającym się świetle ogniska, miały stalowy odcień, ale dało się zauważyć inne kolory. Podobne sanie, ale puste, stały przy jednym z wejść do tunelu.
– Cześć Kurt! – zawołał największy spośród górników. Również był pokryty kurzem oraz kawałkami skały, ale wyglądał na przedstawiciela rasy Fenris. Miał bursztynowe oczy a sierść przypominającą bardzo ciemny brąz. Drugi z kolei wyglądał dosyć podobnie do Kurta, był jednak odrobinę niższy oraz miał krótszą sierść.
– Cześć chłopaki! – przywitał się.
Nagle towarzysze Kurta dostrzegli obecność gości– Xevy i Ametrine.
– Kto to? – zapytał podobny do poznanego wcześniej górnika.
– Xeva. – Wskazał przytomną wilczycę, a ona im pomachała, lekko się uśmiechając. Dwa basiory odwzajemniły gest. Kurt wskazał na leżącą niedaleko skrzydlatą waderę, która nadal się nie ocknęła… – A to jest…
– Ametrine – dokończyła Xeva jego zdanie. Kilka razy zdążył zapomnieć imię ich obu. Nie miała im jednak tego za złe.
– Co się stało? – zapytał Fenris.
– Ogami… Maniery…
– Faktycznie…! – Zakłopotał się wilk. – Nazywam się Ogami.
– Miro. – Skinął głową drugi beżowi wilk.
– To mój młodszy brat – dodał Kurt, co potwierdziło przypuszczenia teneryjki, że najpewniej są ze sobą spokrewnieni.
– Wypadek miałyśmy. Ametrine i ja do wody wpadłyśmy i tak zostałyśmy ranne… – odpowiedziała Xeva na wcześniejsze pytanie zadane przez Ogamiego.
– Wszystko w porządku? – zapytał biały basior.
Teneryjka pokręciła głową, zaprzeczając. Chciałaby, żeby było inaczej…
– Ja złamane żebra mam, Ami głową mocno uderzyła i śpi już długo… – przyznała szczerze. Z każdą mijającą minutą niepokój u Xevy rósł.
– Cholera, trzeba będzie je zabrać do jakiegoś szpitala czy innego lekarza! – Ogami podszedł i delikatnie zaczął (a raczej się starać) budzić nieprzytomną lekarkę. Ona niestety nie zareagowała. Położył swoją łapę na jej czole, chcąc sprawdzić temperaturę jej ciała.
– Jest chłodna… – przekazał wilk.
– Chyba będziemy musieli zabrać je do miasta… – przyznał Kurt.
W jaskini zapanowała cisza, przerywana trzaskami palonego drewna. Xeva musiała podjąć decyzję z racji tej, iż podróżowała z Ametrine…
Stawiałam krok za krokiem, włócząc nogami po skalnej posadzce. Tępo patrzyłam przed siebie, próbując się nie przewrócić. Z każdym przebytym dystansem zawroty głowy się nasilały. Na szczęście basior, o nieznanym nam imieniu, pomagał utrzymać mi równowagę.

<Xeva? Możesz zrobić mały plottwist budząc moją miśke, wywieść nas z powrotem do Królestwa lub ją magicznie uleczyć czy cokolwiek innego, daje Ci wolną rękę xd>
Słowa:1000


Od Ametrine, CD. Ody

Trochę ich tu dużo… – pomyślałam. Moich napastników było przynajmniej pięciu, na szczęście nie wszyscy byli z kategorii “silni i wielcy”. Mimo to były ze dwa osobniki, które utrudniały mi ucieczkę czy nawet walkę swoją zwinnością. Trafnie łatali powstające luki między masą wściekłego futra, odcinając mi drogę szybkiej ewakuacji z tego miejsca lub też zaskakiwali atakiem – lekkim i nieszkodliwym, ale to mnie rozpraszało co dawało okazję innym napastnikom do ataku. Dwóch innych udało mi się już zneutralizować, pozbawiając ich przytomności. Swoją kryształową barierę zniosłam już jakiś czas temu, kiedy zobaczyłam znajome białe futro wraz z parą skrzydeł po bokach ruszyło w doskonale mi znanym kierunku. Potem zobaczyłam jak kilka innych wilków, ukrywających się w przybocznych, ruszyło za nią w pościg
Oby jej się udało… – pomyślałam, unikając kolejnego ataku. Trzeba było tylko mieć nadzieję, że trafi do szpitala z antidotum na czas i pozostali zdołają uratować tę rodzinę…
Do rzeczywistości przywołał mnie ból w lewej tylnej nodze. Mimowolnie krzyknęłam, lecz po krótkiej chwili wróciła mi zimna krew. Zaczęłam odciągać przeciwnika od mojej nogi, jednocześnie uważając na ataki innych. Niestety nie mogłam się wznieść, ponieważ jakoś na początku walki ktoś pogryzł mi lewe skrzydło i powyrywał kilka piór. Czułam dosyć spory ból w skrzydlatej części ramiennej, ponieważ to tam mnie zaatakował. W zamian agresor dostał kopniaka idealnie między oczy oraz uderzył głową w ścianę za nim, co go mocno zraziło do dalszej walki i po prostu uciekł zygzakiem.
Stworzyłam na szybko kryształową włócznię (wolę określenie włócznia, choć niektórzy nazwaliby ten twór po prostu szklanym kijem) i przywaliłam kilka razy w odpowiednie miejsca, zupełnie jakbym była na treningu i ćwiczyła na manekinie…
Tyle że to niestety nie trening a Ci chcą najpewniej sprzedać moje futro – pomyślałam, zadając kolejny cios. W końcu puścił moją nogę, ale został w grupie moich napastników. Jego białawy pysk miał odcień mojej krwi – ciemno bordowa krew, co świadczyło, że naruszył jakąś żyłę. Tanio skóry nie sprzedam. – pomyślałam, lekko się uśmiechając pod pyskiem. Zamachnęłam swoją bronią w powietrzu i odparłam kolejny atak. Tym razem skutecznie, nie odnosząc żadnych urazów.
Przemoc czasami bywa jedynym wyjściem. Zwłaszcza w takiej sytuacji, ale nie powiem, żeby sprawiało mi to jakąkolwiek przyjem…
Myśl przerwałam w połowie ponieważ ktoś rzucił się na mnie, celując swoją szczęką w mój kark czy też szyję. Oba miejsca są doskonałym celem do neutralizacji przeciwnika, poważnie go raniąc lub pozbawiając życia. Zdążyłam się tylko lekko odkręcić, nie mając już czasu na inną reakcję.
Napastnik zacisnął szczęki na mojej szyi, niebezpiecznie blisko tętnic, lecz na moje szczęście trafił głównie w mięsień. Przed siłę uderzenia upadłam na kamienną drogę wraz z basiorem uczepionym mojego ciała. Usłyszałam paskudny dźwięk rozbijanej głowy a po chwili ostry ból głowy… wraz z czymś ciepłym i gęstym na . Starałam się jednak skupić na tym, aby uniknąć śmierci z łap tych bandziorów.
Czemu do cholery chcą mnie zabić?! Przecież chcieli zwój…! – mój umysł wolał. Szarpałam się z wilkiem, powodując coraz rozleglejsze rany na szyi. Lepiej mieć bliznę niż stracić życie, jak to ma…. Wtedy do mnie dotarło. Myśl ta mnie zmroziła, lecz szybko odzyskałam zimną krew.
Mój ametryn…
Jakimś cudem udało mi się pozbyć tego uczepionego wilka, tworząc jakiś kryształowy twór (improwizacja, którą ledwie pamiętam). To był jeden z tych większych, co niestety przekładało się na większą siłę zacisku jego szczęki. Rana bolała niemiłosiernie, lecz zignorowałam ból. Musiałam tylko uważać jak ruszam głową, żeby nie pogorszyć sprawy.
Szybko mi nie odpuszczą…
Musiałam działać ostrzej i bardziej agresywnie, jak mam przeżyć tę walkę. Gangowe wilki zbiły się w grupę kilku osobników, otaczając mnie i jednocześnie osaczając mnie, aby przyszpilić mnie do koziego rogu.
Wzięłam głęboki wdech, czując, że ceglany mur jest tuż-tuż. Skupiłam się, nie zamykając oczy, na stworzeniu kryształowych strzał. Udało mi się to zrobić, lecz ogromnym wysiłkiem. Pulsowanie w głowie, które udało mi się stłumić, z każdym uderzeniem mojego serca przybierał na sile. Gangsterzy patrzyli na strzały jak omienieli, a ja wypuściłam je, celując głównie w kończyny i boki ciał.
I tak też trafiłam.
Większość grotów wbiły się w przednie łapy, kilka wystawało z okolic miednicy, czy też równolegle do linii kręgosłupa na brzuchu.
Rany nie powinny być poważne, poza niektórymi, ale żadna nie będzie śmiertelna.
Wykorzystując moment nieuwagi i dezorientacji zaczęłam uciekać. Nie wiedziałam gdzie biegnę, lecz biegłam, mimo zawrotów głowy i niewyraźnego widzenia. Kontuzjowane skrzydło i pogryziona noga nie ułatwiały sprawę, ale bandyci byli zbytnio skupieni na swoich obrażeniach. Dodatkowo większość z nich nie mogła sobie pozwolić na bieg, choć ja sama też nie jestem. Mimo to kuśtykałam szybko, biorąc ostre zakręty między budynkami, straganami i innymi osłonami, żeby zgubić potencjalny pościg. Dopiero po jakimś czasie zatrzymałam się przy jakimś domostwie, zasapana i oblana potem. Ciężko łapałam powietrze, czując się coraz słabiej. Zacisnęłam powieki, starając się uspokoić. Wdech, wydech…
Ból w głowie rósł niemiłosiernie, powodując u mnie otępienie zmysłów głównie słuchu i wzroku. Dodatkowo miałam nudności. Czułam się jak wtedy na tej karuzeli, na którą poszliśmy z Kye'm, kiedy jeszcze byliśmy szczeniakami…
Dotknęłam swoją czaszkę w miejscu urazu, kiedy upadłam na ziemię, gdy tamten wilk złapał mnie za szyję. Czułam i tam równie silny ból – najpewniej mam mocno rozerwaną skórę oraz poważnie uszkodzone mięśnie. Mam nadzieję, że nie będzie tam jakiegoś lekoopornego zakażenia… – pomyślałam ponuro.
Skupiłam się jednak na swojej głowie. Miejsce zderzenia bardzo bolało, dodatkowo była krew, sądząc po widoku ciemnoczerwonej mazi na łapie. Dodatkowo kiedy biegłam z nosa również zaczęła wypływać krew. Pewnie ze względu na ostry wysiłek fizyczny oraz faktu, że używałam swoich mocy…
Przymknęłam na chwilę oczy, chcąc zebrać myśli, lub chociaż ich strzępki. Czułam się jakby ktoś mnie wsadził do idealnie odizolowanego od środowiska zewnętrznego pomieszczenia… Miałam też dosyć tej rozmazanej karuzeli przed oczami.
– Wracaj do szpitala… – mruknęłam cicho i lekko bełkotliwie. Mrugnęłam kilka razy, po czym ruszyłam pierwszą lepszą ścieżką przed siebie.
Szłam przed siebie, próbując poznać okolicę gdzie obecnie się znajdowałam. Niestety, szło mi to źle, a nawet bardzo, ponieważ nie miałam pojęcia gdzie się znajduję. Nogi powoli zaczęły się robić jak z waty… Miałam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiegoś przechodnia, który pomoże mi znaleźć drogę do mojego miejsca docelowego.
Ostrożnie spojrzałam w górę. Świt oblewał niebo ciepłymi kolorami, oznajmiając, że właśnie zaczyna się nowy dzień… Słońce leniwie kierowało się ku górze, oblewając nasze miasto przyjemnym światłem.
Z każdą chwilę miałam coraz bardziej po prostu się położyć na ziemi, lecz wiedziałam, że nie powinnam tego robić. Nie wiem, czy ci bandyci mnie nie szukają… Zawroty przybierały na sile, przez co wyglądałam jakbym dopiero co wyszła z karczmy wypita pod korek alkoholem…
Nie licząc krwi na moim ciele oraz widocznych ran.
Byłam gdzieś przy brzegu rzeki, ponieważ widziałam odbijające się światło słoneczne od szarawo–pomarańczowej tafli ruchomej wody.
Jestem w złym miejscu…
Chciałam się odwrócić i iść w przeciwnym kierunku, kiedy nagle potknęłam się o nie wiadomo co, lub też się poślizgnęłam (nie pamiętam dokładnie co to było) przez co straciłam równowagę.
I zaczęłam spadać do koryta rzeki.
Wpadłam do lodowatej wody z dużym hukiem, który obezwładnił mnie tak samo jak zimna temperatura wody. Ciemność, która coraz bardziej pochłaniała moją świadomość była kusząca, ale musiałam odepchac tą pokusę i wynurzyć się jak najszybciej. Zmusiłam się do ogromnego wysiłku i zaczęłam bezwładnie machać kończynami, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Wystawiłam tylko na chwilę pysk na powietrze oraz wziąć głębszy wdech, po czym woda znowu mnie pochłonęła. Doskonale wiedziałam, żeby nie walczyć z prądem wody, tylko dać mu się nieść i stopniowo kierować się na brzeg. Dodatkowo moje rany zaczęły bardzo piec przy kontakcie z wodą.
Tyle że ja ledwie miałam siły na wypłynięcie na powierzchnię… Jeszcze raz spróbowałam się wznieść w wodnej toni, lecz próba ta zakończyła się porażką.
Zaraz skończy… mi się powietrze…
Ostatnia, desperacka próba. Rozłożyłam zdrowe skrzydło i wzięłam zamach, odbijając się jakbym chciała wznieść się w powietrze.
Tym razem się szczęśliwie się udało.
Zaczęłam lekko młócić prawym skrzydłem pod wodą, aby utrzymać głowę nad powierzchnią jak najdłużej. Nogami zaś starałam się nakierować na kurs kolizyjny z suchym lądem.

Nie wiem jak długo przebywałam w wodzie. Byłam wykończona, wyziębiona i ledwie przytomna. Powoli wyczołgiwałam się z rzeki, drżąc z zimna. Rozejrzałam się po okolicy swoim niewyraźnym wzrokiem, próbując odgadnąć gdzie tym razem jestem. Niedaleko była jakaś chata lub inna zabudowa wykonana z drewna. Niebo przybrało już bardziej pomarańczowo–żółty odcień, stopniowo przechodząc w przepiękny błękitu. Powieki robiły się coraz cięższe. Płuca bolały niemiłosiernie przy każdym oddechu, najpewniej przez zimną wodę, której się nałykałam…
Położyłam się, czując, jak siły opuszczają moje ciało.
Niespodziewanie coś usłyszałam.
To chyba był czyjś głos…
Nie miałam siły podnieść głowy i zobaczyć kto to był. Przymknęłam oczy, chcąc oddać się ciemności, która niemal mnie pochłonęła.

Ktoś zaczął mnie dotykać.
Głos coś mówił niezrozumiałego.
Otworzyłam jeszcze na chwilę oczy, chcąc zobaczyć czy ten ktoś nie chce wbić mi ostrza…

Wydawało mi się, że widzę białe futro…
Ciemność.


<Oda? Miśka może mieć wtedy urojenia. Ale przekaż jej jak ją przywrócisz do życia, że warto było bo rodzinka (możesz kogoś z tej rodzinki wysłać za tęczowy most) żyje. Co dalej wymyślisz: odwiedziny i opiekę na tą moją wariatką w Twoim/jej domu, wyrzyganie jej błędów oraz lekkomyślności czy też totalne zignorowanie? Choose your fighter :3>
Słowa:1454

Od Ametrine, CD. Mordimera

 

Czy on chce pomóc? – pomyślałam, patrząc jak oddala się w głąb ciemnej jaskini. Stałam tak dłuższą chwilę, wsłuchując się w ciszę panującą w lochach. Wiele myśli kłębiło mi się w głowie.
Głównie o tym kim on jest
”Na pewno przestępcą działającym w szeregach jakiegoś gangu…”pomyślałam, odsuwając się w głąb swojej celi. Analizowałam przebieg ostatnich godzin, kładąc się na zimnej posadzce.
Pomógł mi przy opatrywaniu rany Aris – przyniósł potrzebne mi materiały oraz pozwolił obejrzeć i zająć się urazem u młodej wilczycy. Pozwolił mi do niej się zbliżyć, opatrzyć tą ranę i zastosować odpowiednie (jak na dostępne środki) leczenie, nawet jak to się odbyło wszystko w jego obecności. Jednak słowo, czy też bardziej termin, “czystka” mnie niepokoił… Czyżby była to… eksterminacja więźniów…?
Poczułam, jak dreszcz strachu przebiega mi po grzbiecie. Zaczęłam szukać jakiekolwiek luki w żelaznych kratach, które więziły mnie wewnątrz ciemnej jaskini. Na moje nieszczęście mimo miejscowych ognisk rdzy nie zauważyłam żadnej luki. Chciałam wyć z powodu kotłujących się we mnie emocji – rozpaczy, strachu, gniewu…
Nagle w głowie rozbrzmiały mi w głowie słowa mojego porywacza:
– Jeśli planujesz jej ucieczkę, wstrzymaj się do dwóch dni.
Wzięłam kilka głębszych oddechów na uspokojenie. Oczywiście, że nie pomogło.
“Nie oszukujmy się, najpewniej to pierwsze…” Położyłam uszy do głowy, wyobrażając sobie scenę naszej egzekucji……
Potrząsnęłam głową, pozbywając się uporczywych i bardzo drastycznych myśli. Wtedy poczułam się bardzo samotna. I przerażona. Mimowolnie zaczęłam drżeć, choć starałam się wyprzeć ze swojego umysłu ponure wizje, przez które moje ciało zaczęło tak reagować. Zaczęłam przechadzać się po swojej celi, żeby zająć czymś umysł. Pomyślałam o swoich przyjaciołach, Sylii, moim bracie… i ojcu, który nadal nie umie wybaczyć sobie po tym co się stało z mamą…
Nagle dostrzegłam cień nadziei.
“Może zauważą moje zniknięcie…?”
Ale po chwili uderzyła mnie mroczna rzeczywistość, a raczej jej wizja.
“Może i znajdą… ale najprawdopodobniej moje martwe zwłoki…”
Położyłam się na zimnej ziemi, zwijając się powoli w wystraszoną kulę futra i piór.
Zacisnęłam powieki, lecz mimo to po policzkach zaczęły mi spływać łzy.
– Na co mi to było… – szepnęłam cicho w surową skałę, która nie raczyła mi odpowiedzieć.

─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ───

Pierwszego dnia (czy też odwiedzin Moriego) przyniósł mi prowiant – suchą, lecz nie zgniłą makrelę oraz kilka pasków starego mięsa. Nie odezwał się słowem do mnie, tylko położył przy pomocy telekinezy zardzewiałą tacą na środek mojej celi. Spojrzał na mnie z ukosa, lecz nie z wrogością a bardziej… zmartwieniem? Byłam tym faktem lekko zaskoczona. Z drugiej strony mógł on przede mną po prostu udawać, aby zyskać cokolwiek. Kiedy Mort zamykał żelazną bramke przyszedł inny wilk, który miał ten sam pękł kluczy co Mort. Był duży, potężnie zbudowany oraz miał ciemnobordowe futro. Podszedł do celi Aris, kazał się jej odsunąć i otworzył cele. Mój porywacz odsunął się i podszedł do swojego towarzysza. Wymienili kilka zdań, po czym ten nieznajomy kazał podejść wilczycy do nich.
Aris ostrożnie podeszła do gangsterów, mocno kładąc uszy.
Gdy tylko wadera przekroczyła próg Mort chwycił ją w powietrze cieniem a ta zaczęła się wić, jakby walczyła z niewidzialną moc. Następnie wokół niej zaczęła powstawać jakaś ciemny twór otaczający ją, zamykając jej ciało w czarnej bańce.
– ZOSTAW JĄ! – krzyknęłam odruchowo. Natychmiast tego pożałowałam.
I to bardzo.
Niemal natychmiast pod kratami pojawił się olbrzymi basior, szczerząc do mnie swoje jeszcze większe zęby. Jego oczy płonęły gniewem oraz chęcią mordu.
– Zamknij się bo inaczej rozszarpię Twoje chude ciał…
– Zostaw tą idiotkę w spokoju – powiedział ze stoickim spokojem Mort, nawet nie odwracając głowy. Stał w tym samym miejscu, kiedy w końcu bańka z Aris się zamknęła, po czym zwrócił się do swojego towarzysza.
– Goth, chodź mi pomóc z tą złodziejką – poprosił.
Ten którego zwą Goth sapnął coś, po czym odszedł, wymachując swoim zaskakująco krótkim ogonem z widocznymi wyłysieniami i poparzeniami. Dodatkową jego cechą było to, że jego chód był sztywny i lekko go rzucało na boki.
Wilki wyszły przez jedyne wyjście z strefy więziennej.
Ja z kolei stałam skulona, podwiniętym ogonem pod brzuch, zaczynając się coraz bardziej obawiać o moje życie…
Pierwszy raz w życiu strach w czystej postaci spojrzał mi w oczy.

Drugiego dnia zostałam dosyć… gwałtownie, że tak to ujmę, obudzona. Spałam z najdalszym kącie celi, przerażona wydarzeniami z ostatnich godzin. Niestety, nie był Mordimer…
Goth wszedł z trzaskiem do mojej celi, rzucając kawałek metalu, na którym były jakieś resztki jedzenia, na ziemi.
– Nie powiem, chętnie… – Oblizał pysk, wbijając swoje bursztynowe oczy o zwężonych źrenicach – … bym cię schrupaaał… – Zaczął podchodzić jeszcze bliżej. Ja zaczęłam się cofać, aż ściana zablokowała mi drogę ucieczki.
Był niecały metr ode mnie, gdy nagle za nim huknął znajomy mi głos.
– Zostaw ją.
Mort przekroczył kraty, również wchodząc do mojej celi.
– Powiedziałem coś. – Zrobił kilka kroków na przód, zbliżając się do drugiego basiora.
– Argh…! Psujesz zabawę! – Warknął w stronę Mortiego, ale się do niego nie zbliżył.
– Szef chce cię widzieć na górze. Szukałem Cię dosyć długo więc jest on już na granicy cierpliwości.
Burknął coś jeszcze pod nosem, ale wyszedł, bujając się lekko na boki. Wyglądało to na zmaga się z chorobą kręgosłupa.
Mort podszedł bliżej mnie, lecz zachował pewien dystans. Obserwował, jak Goth się oddalał, aż w końcu zniknął w mroku tunelu.
Basior odczekał jeszcze kilka chwil, aż w końcu powiedział.
– Cieszę się, że mądrze wybrałaś…

<Mort? Prosze nie bij za tak długi czas nieodpisywania ._.”>
Słowa:857

środa, 10 lipca 2024

Od Wenus, CD. Halley

 Budynki centrum piętrzyły się niczym wieże Babilonu, ponad nimi, jak mity zapisane w starych zakurzonych książkach o mętnym prawdopodobieństwie bycia prawdą. Ale jednak. Byli tutaj, piękne chodniki i wspaniałe budowle przed nimi. No i oczywiście.
„Jak myślisz, gdzie będą te podziemia?” Wenus zagadnął do siostry, która tylko uniosła ucho.
„Musimy popytać” Prawda. Nie znajdą ich tak prosto! „Na razie wypadałoby się pozbyć naszej niani!”
„Prawda.” Wenus zmierzył wzrokiem swojego brata. Jowisz rozglądał się nieco panicznie po szyldach sklepów, jakby nieco zagubiony. „On zupełnie nie jest w swoim żywiole w tak dużym mieście” Wenus prychnął, jego małe łapki zeskakując na chodnik.
–EJEJ! Nie schodź. Nie chcę cię zgubić w tłumie! — Jowisz sapnął na swojego brata zatrzymując się w pół kroku.
„Może to jest właśnie najprostsze rozwiązanie? Zgubmy się!” Puff spojrzała na niego z góry jednym okiem, szeroki uśmiech rozciągłą się na jej pysku.
„Jak się znajdziemy?”
—Wskakuj powrotem, nie mamy na to czasu!— jego brat sapnął, schylając się aby chwycić go za futro, na co Wenus tylko prychnął, niebieskie płomienie buchając wokół niego.
„Weź Eff i jakoś się znajdziemy.” Mała pchełka zeskoczyła na nos Muffa, który od razu, z szerokim uśmiechem rzucił się między wilki powodując parę zaskoczonych krzyków.
—WENUS! — Jowisz mało się nie potknął, a zaraz potem oblał go zimny deszcz paniki. Jego plecy były lekkie. Za lekkie. Jego oddech stanął mu w gardle kiery spojrzał na swoją wyklepaną sierść. Wenus uciekł. Halley zniknęła, a on został pozostawiony sam na sam z zimnym porannym powietrzem i twardym chodnikiem.
Wenus musiał przyznać, że plan był dość prosty, ale na ten zbędny balast najprostsze plany były najlepsze. Najgorzej, że w trakcie tego ganiania, rozbiegli się z siostrą w różne kierunki, co stanowiło pewną dozę problemów i dodatkowych komplikacji w ich niesamowitym planie przejęcia władzy i zyskania sławy jako najgorsi na świecie. Albo coś w ten deseń. W każdym razie. Znalezienie siostry mogło stanowić pewien problem, zwłaszcza, że Wenus nie został obdarzony długimi nogami czy wzrostem. Nawet odrobina genów z tym elementem nie trafiła się im w tym niesprawiedliwym rozdaniu. Zalety zaletami, ale aktualnie, Wenus miał ochotę wymordować cały rynek wilków z frustracji.
Poranek zmienił się w południe, równie chłodne w tym przemarzniętym świecie. Niekontrolowane widzi mi się natury sprawiło, że i słońce zaszło za ciemne chmury. Zapowiadał się deszcz, a Wenus nadal nie znalazł się na tyle blisko siostry aby jej pchełka uruchomiła się.
„Czerwony dom. Widzę czerwony dom!” Ale to im nic nie dawało. Centrum, Centrum było pełne różnych kolorów cegieł i dachów.
„Wiesz co… znajdź jakąś karczmę!” Wenus w końcu sapnął głęboko. W jego głowie utworzył się chytry plan zabicia dwóch ptaków jednym kamieniem. Jeśli odnajdą wejście do podziemi, jakimś cudem, to odnajdą też siebie. Ich własna kryjówka… z dala od kontroli rodziców. O resztę pomartwią się potem. Teraz należało zadbać o informacje i unikanie Jowisza jak ognia, bo brońcie ich bogowie, jeszcze by ich zabrał sportem, a cała ta szopka poszłaby na marne. A jeszcze pewnie spod oka matki nie wyszliby do dorosłości, a to nudne. Teraz, kiedy są najmłodsi, najsłodsi i mają najwięcej mocy przekonywania mają największe szanse na realizację jakichkolwiek nikczemnych planów w ich głowach. Cóż za cudowne osiągnięcie, teraz trzeba tylko wprowadzić je w tą ponura i niebezpieczną rzeczywistość.
—Oh nie zgubiłeś się przypadkiem? — padło pytanie kiedy jego małe łapki stanęły całym ciałem na blacie baru. Wenus tylko przewrócił oczyma i spojrzał na barmana.
—Nie. — Specjalnie wyniósł się w bardziej podejrzane uliczki aby dojść w miejsce jak to. Szare od dymu ściany, podarte skóry na brudnej podłodze, która swoją światłość widziała ledwo jak ją wybudowano lata temu. Do tego zapach mocnego alkoholu i szyld, który ledwo trzymał się w całości.
„Znowu nic! Nikt nie chce mi nic powiedzieć, nawet jak się odgrażam. Do tego robię się głodna!”
„Zjemy jak znajdziemy siebie i kryjówkę. Jowisz nie może nas znaleźć, a z każdą sekundą coraz więcej osób nasz szuka” A to i były powody za które chcieliby być szukani. Szukać ich powinni za wszelkie katastrofy, które sprowadzą na ten biedny świat. Niechaj tylko najpierw zgubią z siebie trop.
—Chyba jednak tak. To nie miejsce dla małych dzieci. —
—Doprawdy… Ale widzisz… Jest pewna sprawa. — Wenus nigdy nie używał swoich mocy na nikim spoza swojego kręgu rodzinnego, a i to należało do rzadkich sytuacji. Ale parę słodkich słówek i barman patrzył na niego zamglonymi oczętami, śpiewając wszystko co wiedział. A wiedział niewiele. Ale jakiś trop był.
„Musimy znaleźć studnię niedaleko samego rynku!” Jego siostra pisnęła w jego głowie z ekscytacji. Cóż to był za dzień. A wypadałoby też znaleźć coś do jedzenia.
–Zanim pójdę. Daj i coś na wynos dla 4 osób. Raz dwa! — Bycie niewinnym dzieckiem czasami naprawdę się opłaca. Nikt nie podejrzewać cię będzie o okradnięcie niewinnego staruszka.
„Mam!” Halley mruknęła. „Jest między sklepem z czapkami i piekarnią, w tej uliczce, totalnie zakurzona i zamknięta na cztery spusty.”
„Niedługo tam będę… I mam trochę prowiantu!”
 
<Halley? Wybacz za zatrważającą długość , ale mój mózg ostatnio ma artbloka>
Słowa:807

Od Ody, CD. Ametrine

Oda zazwyczaj nie wahałaby się pozostawić krwawiącego na ziemi aby jego dusza spokojnie odleciała w zaświaty. Nie jej miejscem i nie w jej stylu było mieszanie się w ciemne zakamarki tego świata czy zaczynanie niepotrzebnych bójek z obcymi i niebezpiecznymi podrostkami. Wycofana wadera preferowała spokój swojego zakurzonego domu i ciszę zamkowej biblioteki. Największe przygody przeżywała w sercu czytając książki i próbując zapomnieć o czasach swojej młodości, z których mogłaby sklecić historię godną wydania na papierze. Kto wie, może doczekałaby się sławy jako autora gdyby tego zechciała. Ale jednak, życie w cieniu i w rutynie zdawałoby się idealnym rozwiązaniem dla jej niezbyt przygodowej osoby. Tak więc dlaczego udała się za obcą waderą do zamku? Włamała się z altruistycznych pobudzeń w duszy do zamkniętego składziku cudów i prac, które należało odrestaurować. Do tego wszystkiego namoczyła swoje piękne białe futro w wodzie z kanałów, brodząc w nich podczas podążania krokiem wyraźnie zagubionej medyczki. A po wyjściu, jakby im kłopotów było mało, dopadło do nich jakieś stadko zagubionych dzieci ulicy, którzy sądzili że w zwoju, który aktualnie siedział w jej pysku, znajdować się mogły jakieś niesamowite wartości godne zabicia drugiego wilka i ryzykowania wylądowaniem w najgłębszych odmętach lochów. Cóż za czasy nadeszły, żeby ona, bibliotekarka musiała męczyć się z takimi przygodami.
—UCIEKAJ! — odbiło się od ścian kiedy ten papierek, który niby ma ocalać życia upadł jej koło nóg. Jej towarzyszka zniknęła na chwilę w morzu futra jakie przysłoniło jej światło, a sama Oda została odseparowana od reszty tych bandzioszków kryształową ścianą. Przez pół sekundy wadera nie wiedziała co do końca zrobić zanim nie chwyciła zwoju między zęby i nie rozejrzała się wokoło. Jej instynkt podpowiadał jej uciekaj, a ona sama nie mogła się z tym zgodzić bardziej. Chociaż z drugiej strony… czy ona ma tak po prostu zostawić swoją nową towarzyszkę w szponach tych zawadiaków? „A od kiedy to ty jesteś taka altruistyczna, co?” Oda parsknęła pod nosem. Jej oczy spojrzały prosto w dwa bursztynowe ślepia napastniczki, która teraz przerzuciła całą swoją uwagę na bibliotekarkę. Oda odetchnęła, jej wzrok niewyraźnie znudzony, pysk obojętny, co zdawało się nieco zarówno dezorientować waderę przed nią jak i irytować. No cóż. Oda działała na innych w ten sposób. Jedni szanowali jej nieprzystępność i cichość, drudzy gardzili tym zachowaniem. Wadera ruszyła jednak swoją drogą. Jak miała uciekać, tak niech że więc będzie. Jej łapy odbiły się dwa razy od ziemi, zanim ktoś się za nią rzucił. Trochę za późno, ponieważ silny podmuch wiatru odbił się za nią, a ona sama z gracją połamanego gołębia wylądowała na najbliższym dachu, oglądając się tylko za wilkami, które częściowo nie dały rady oprzeć się jej mocy. Dwóch z trzech bandziorów zatrzymało się na ścianie budynku, który ewidentnie był jakimś małym sklepem. Trzeci natomiast potoczył się i dopiero zbierał z ziemi. „Cóż za szczęście że żadne z nich nie ma skrzydeł.” Mruknęła sama do siebie i przeskoczyła na kolejny dach, jej skrzydło  dopomagając w tych przeskokach. Cel był jasny w jej głowie. Szpital. Tylko… w którą to stronę? Oda musiała sobie przystając na chwilę, aby rozejrzeć się gdzie jest. Z ziemi byłoby jej znacznie prościej! Ale z ziemi ryzykowałaby bycie dogonioną. Co swoja drogą i tak mogło się stać i ku żałości Ody tak też było. Co prawa były to tylko dwa wilki, z czego tylko jeden z ewidentną mocą wiatru, skaczący umiejętnie po dachach, drugi jakoś dawał sobie radę, jednak jego skoki były wymierzone na styk. Jedna ruchliwa cegła lub kafelek dachu i chłopczyna leci w dół złamać sobie karczek na chodniku. Od odetchnęła tak głęboko, że można by odnieść wrażenie że nic ją w życiu już nie obchodzi. Świat mógłby się kręcić bez niej.
—Zatrzymaj się! Oddawaj to!  — te wili za nią były wyjątkowo uparte, a ona chciałaby tylko wiedzieć w którą stronę jest szpital. Zwłaszcza że czasu zanim ją dopadną miała już niewiele. Pozwoliła sobie przy okazji rozglądania wykorzystać silny wiatr i połączyć go odrobinę ze swoją istniejącą już mocą. Skoro może wytworzyć podmuch, to dlaczego nie przyspieszyć już istniejący? Do obu potrzeba wiatru! Kafelki dachu zatrzęsły się, parę z nich opadając na chodnik w dole. To spowodowało tyle że słabszy z wilków zawahał się w skoku i wkrótce do nich dołączył. Oda usłyszała tylko parę przekleństwa za sobą jak wykonała zgrabny skok z dachu, a jej skrzydło miernie poniosło ją przez szeroką ulicę. Wylądowała … ledwo. Jej łapy musiały nieźle złapać się dachu, a tylne łapki odepchnąć od ściany, aby sama mogła wspiąć się na ta równię pochyłą stanowiącą element jej ucieczki. Cóż.  Otrzepując się ruszyła w dalszą podróż, mniej więcej wiedząc już gdzie się udać. Chyba raz była w szpitalu…
—ODDAWAJ.. TO! — wilk za nią także wykonał ten skok. Jednak jego łapy wylądowały na dachu znacznie zgrabniej niż te Ody. Wadera odetchnęła ciężko. Trzeba będzie się użerać jeszcze z tym. Jakby już mało miała przygód tego dnia. „Nie że się o nie, nie prosiłaś stara krowo.” Pomyślała podirytowana własnymi impulsami po czym spojrzała zza grubych szkieł na tego podrostka. Wilk był dość nieduży, jego futro brązowawe w białe łatki tu i ówdzie. Ot co taka przybłęda, mieszana parę generacji pomiędzy różnymi rasami, ale najbardziej na jego pysku odbijał się Malisabis. —Oddawaj. Ten. Zwój. —
—Bo so? — wysepleniła. Kartka w jej pysku nieco jej przeszkadzała w swobodnym mówieniu. No cóż. Groźba i nonszalanckie podejście zdało się zirytować jej przeciwnika gdyż wkrótce Oda spadała z dachu ku ziemi, zgarnięta silnym podmuchem, który zmierzwił jej śmierdzące futro i pchnął w kierunku przepaści. Cóż. Na nieszczęście przeciwnika Oda ma skrzydło i wiatr w swej pieczy, a szybka rekcja pozwoliła jej zgrabnie wylądować na ziemi. Korzystając z rozpędu ruszyła przed siebie, dróżki i cienie będąc jej przyjaciółmi w tym momencie.
Miała nadzieję, że zgubiła tego podrostka gdzieś po drodze. Prawdopodobnie w momencie ,w którym bezczelnie przedarła się przez czyjś żywopłot i ogródek. Dlatego też aktualnie wyglądała jakby zaatakowała ja matka natura, a do tego śmierdziała kanałami. Cóż za radość. Zwój siedział w jej pysku całkowicie bezpieczny i z dala od chciwych łap zbójów, którzy nawet nie wiedzą o co się biją. Oda weszła w skrzydło szpitalne, kiedy noc jeszcze nie uchyliła się do końca dniu. Dobrze… Nie zajęło jej to tak długo, księżyc jeszcze sobie wesoło zaglądał na jej mierne próby powstrzymania niezadowolonego grymasu na pysku.
—O bogowie! — jedna z pielęgniarek pisnęła na jej widok, zakrywając sobie łapą nos. Oda jedynie przewróciła oczyma poprawiając okulary i rzucając im na najbliższy stół ten marny zwój.
—Ame.. Ametro… Ametrine…? W każdym razie… Zwój, kwiatek i lekarstwo, czy coś w ten deseń. — wadera odsapnęła, a widząc nagłe zrozumienie w oczach towarzyszki odetchnęła z ulgą, że to wszystko powoli dobiega końca. Jej zdrowe skrzydło bolało, jej łapy były poobijane, jej ciało podrapane,  sierść śmierdziała nieprzyjemnie.
—Pójdź się przepłukać i zaraz cię poskładamy w całość. — rzekła do niej nieznajoma medyczka i wskazała na jakiś pokój, a kim byłaby Oda żeby odmówić zimnego prysznica i odrobiny mydła.
Po prysznicu, zabandażowaniu i usadzeniu w kącie jakiegoś zagraconego medykamentami pomieszczenia, pozostało jej tylko liczyć na to, że jej znajoma nieznajoma pozbiera się jakoś po tym niebezpiecznym ataku.  I przeżyje… głupio byłoby znaleźć się na jej pogrzebie i nawet nie wiedzieć co powiedzieć, a przecież Oda była ostatnią co ją widziała żywą.

<Ametrine? krótko bo naal mnie czas ciśnie, ale jest ;3>
Słowa:1187
Layout by Netka Sidereum Graphics