sobota, 27 kwietnia 2019

Od Spero

Jak zwykle obudził mnie ból nie do wytrzymania.
Zwinęłam się w spazmach na podłodze. Poruszone kajdany zabrzęczały, rozległ się odgłos drapania pazurów po kamiennej posadzce. Z trudem docierało do mnie, że to moje poranione łapy wydawały te dźwięki...
Kolejny atak bólu przyniósł ze sobą falę wymiotów.
Gdy opróżniłam żołądek z resztek nędznego jedzenia i sporej porcji żółci, znieruchomiałam. Uchyliłam ostrożnie powiekę, żeby rozejrzeć się po laboratorium. Nie zobaczyłam Czarodzieja.
Powieka opadła, a ja odetchnęłam głęboko. Płuca eksplodowały bólem.
Tak wyglądało całe moje życie. Wieczna męka. W imię czego? Nigdy mi nie wytłumaczono, mimo że pytałam.
Gdy ponownie zdołałam otworzyć oczy, pochylał się nade mną Czarodziej. Maczał łapę w misce z jakąś niebieską mazią. Nie widziałam, z czego powstała. Ale słowa, które wypowiedział, usłyszałam dokładnie.

"Compescere virtus imprimetur"

Mamrocząc to zdanie pod nosem, rozpoczął malowanie czegoś na moim czole. Przyjęłam to ze spokojem, wiedząc, że nic nie da szarpanie się, jedynie więcej bólu.
- Już - mruknął, przyglądając się swojemu dziełu. - Powinno powstrzymać niekontrolowane skoki...
Nie usłyszałam wiele więcej, bo nagle ogarnęła mnie ciemność.

~•~

Nie wiem, ile czasu minęło, zanim ponownie się obudziłam. Kilka minut, godzin, dni, tygodni...? Czarodzieja nie było nigdzie widać. A ja... czułam się dziwnie przytomna. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wcześniej mój umysł był tak przejrzysty.
Rzuciłam wzrokiem w prawo i lewo, oceniając sytuację w pomieszczeniu. Starałam się przy tym nie poruszać żadną częścią ciała, żeby nie oślepić się bólem.
Nic. Pusto. Nikogo w zasięgu wzroku. Moja jedyna szansa.
Spróbowałam dźwignąć się z podłogi, co udało mi się dopiero po kilkunastu próbach. Łańcuchy zadzwoniły. Zamarłam, czekając na pojawienie się mojego oprawcy, ale nikt nie nadszedł.
Z trudem sięgnęłam po zgromadzoną w pomieszczeniu mroczną magię, naginając ją do swojej woli. Moje osłabione ciało, nieprzystosowane do tego magii, zaprotestowało. Opadłam ponownie na podłogę, jednak nie odpuściłam. Przyciągnęłam do siebie całą magię, jaką zdołałam znaleźć w okolicy. Część instynktownie popchnęłam do leczenia licznych ran, znaczących moje ciało. Ponownie wstałam, otrzepałam się...
Kajdany spadły.
A ja prawie rozpłakałam się z ulgi.
Postąpiłam chwiejny krok przed siebie, a drzwi nagle się otworzyły. Zamarłam, spanikowana. Gdy moim oczom ukazał się Czarodziej, zaskowyczałam, opuściłam głowę do ziemi. I nagle magia zaskwierczała wokół mnie, a ja zniknęłam.

~•~

Pierwsze, co poczułam, gdy odzyskałam przytomność, było wszechogarniające zimno. Poruszyłam się ostrożnie, poczułam pod łapami dziwną, zimną substancję. Następna dotarła do mnie emanująca z niego magia, wpływająca w moje żyły, ożywiająca skostniałe mięśnie, połamane kości...
Zakaszlałam, przeorałam ziemię łapami, zamiotłam ogonem. Zacisnęłam powieki, czując, jak zaczyna przepełniać mnie magia, zaczynało brakować mi tchu...
Zerwałam się, zrobiłam krok i zaryłam pyskiem w ziemię. Zaskamlałam z bólu, rzuciłam się po śniegu, szukając ukojenia, wszystko na nic...

~•~

Byłam gotowa na śmierć. Leżałam bez ruchu, patrząc tępo w przestrzeń przede mną. Im dłużej tkwiłam w tym lesie, w nieznanym mi miejscu, tym więcej drobnych zwierząt zaczęło się zbierać wokół mnie. Gryzonie, ptaki, kilka dzikich kotów... A nawet jakieś dziwne stworzenie, o ciele jelenia i trupiej czaszce w miejscu głowy...
A potem nadeszły wilki.
Oddychałam z trudem, nie śmiąc poruszyć się nawet na milimetr, żeby nie marnować niepotrzebnie energii. Grupa zatrzymała się na mój widok, długo stali, przypatrując mi się, pewnie rozważając, czy zabrać mnie ze sobą, czy zostawić na pewną śmierć.
Jak powiedział mi później jeden z tej drużyny, który przedstawił się imieniem Lancelot, gdy odwiedził mnie w klinice, przekonał ich ten dziwny jeleniowaty stwór. Czy raczej to, że mnie nie zjadł, gdy miał okazję, a czuwał przy mnie, aż się nie pojawili. Wtedy skinął im głową i odszedł.
Historia jak z baśni. Choć całe moje życie do tej pory zdecydowanie jej nie przypomniało.

~•~

kilka miesięcy później

- Patrz - Sukki szturchnęła mnie i gestem wskazała grupkę basiorów, która właśnie weszła do baru. - Lysander.
Podniosłam wzrok z nad szklanki nektaru, w który się zapatrzyłam, zastanawiając się, co barman do niego dosypał, bo od kilku minut rzuca mi sprośne spojrzenia zza baru i chyba sprawdza poziom płynu w mojej szklance.
- Kto...? - zapytałam koleżanki (swoją drogą nadal nie rozumiem, jakim cudem potomkini przywódcy frakcji się mną zainteresowała). I w tym momencie dostrzegłam skrzydlatego wilka, jednego z tych, którzy mnie uratowali. Boże, to było tak dawno temu... - Aha. On. I co? - zdecydowałam się w końcu upić łyk płynu, starając się ostrożnie wybadać magią obecności jakichś podejrzanych substancji. Nic. Hm, może jednak nie zginę, jak to wypiję.
- I co?! - Sukki potrząsnęła mną, przez co większość nektaru wylała się na stół. Przynajmniej problem ewentualnego zatrucia napoju się rozwiązał. - Spero, czy ty wiesz, kto to jest?!
- Matko, nie krzycz - odsunęłam się od wadery na bezpieczną odległość. Znowu spojrzałam na basiora. - Lancelot. Dowódca sił powietrznych. Ciężko nie wiedzieć, kim jest.
- Aleś ty niedomyślna - Sukki wywróciła oczami, po czym złapała mnie za kark i przyciągnęła do swojego pyska. Konspiracyjnym tonem wytłumaczyła - To Eziris. A ty?
Zamrugałam powoli, udając, że nie rozumiem, do czego dąży. Bo to było niedorzeczne.
- Cholera - westchnęła. Puściła mnie i wskazała na basiora - Eziris - potem na mnie - Oziris. Naprawdę nie wiesz, jaka klątwa ciąży na waszej rasie?
Otworzyłam pysk, żeby jej odpowiedzieć, ale nie zdążyłam. Gestykulacja Sukki musiała zwrócić uwagę uskrzydlonego basiora, bo właśnie pojawił się przy naszym stoliku.

<Lysander?>

Słowa: 837

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics