czwartek, 23 czerwca 2022

Od Rosa - Nim bezdzień przeminie, część I

Dzień najazdu Bezdziennych na Watahę Verdis.

Młody basior szarpnął sztywno łapami w marnej próbie wydostania się z zaspy - marzenie ściętej głowy. Tak jak go wywalili, tak cały czas leżał na boku, ciężko przy tym wentylując. Jak śmieć. Odpad. Nie był świadomy, kiedy jego ciało samoistnie napinało poszczególne mięśnie, a następnie zapominało je luzować. Było zdesperowane. Na zmianę podnosiło głowę i ją opuszczało; prostowało i podkurczało kończyny; wyginało grzbiet na każdą stronę. Bez skutku. Nie wiedział gdzie była góra, a gdzie dół. Błędnik szalał, fikał koziołki, rozbijał się, a jedynymi sygnałami jakie obity mózg dostawał, były impulsy bólu. Masa, masa wszechogarniającego bólu, wypływająca krwawymi smugami  z jego oka, nosa, pyska i wszystkich nowych dziur w ciele, stworzonych przez wilki z Watahy Bezdnia. 

Wataha Bezdnia…

Opuścił łeb, a raczej zawiesił go poziomo w przestrzeni. Trząsł się przeraźliwie, zupełnie tak, jakby czynność wymagała ogromnych pokładów energii… a może z zimna.

W końcu stracił energię. Poddał się. Upadł, zmęczony.

Wziął dwa gwałtowne wdechy, na zmianę zaciskając powieki i otwierając je do lunatycznego wytrzeszczu. Był tak strasznie wykończony, że krew mieszała się ze łzami. Miał wrażenie, że tym co wydycha była jego własna, ulatująca dusza.

Czy umrę? 

Mógłby krzyczeć i wołać o pomoc ale… ale wołać kogo? Czy ktoś pojawiłby się, gdyby tylko Ros dał radę otworzyć pysk i wyrzygać całą tę zalepiającą jego ciało krew? Gdyby wydał dźwięk? Czy zostałby uratowany?

Jednak nie poruszył się.

Dlaczego te mafijne kurwie miałyby go zostawić wśród wilków? Dlaczego mieliby mu dawać szansę na przeżycie? Pewnie leżał gdzieś w górach lub w lesie, opuszczony przez wszechświat, zdany na towarzystwo przeszywającego mrozu. Pierwszy raz tak prawdziwie czuł, że każdy następny haust powietrza jaki zaczerpnie mógłby być jego ostatnim, ponieważ nie było nikogo, kto byłby na tyle przychylny by mu pomóc. Został porzucony aż do szpiku kości. 

Już nie walczył, zbyt zmęczony…

Więc gdy następnego dnia otworzył oczy, bardzo długo zajęło mu dojście do siebie. Poważnie przemarznięty i obolały nie poruszył się przez całą noc ani o milimetr, leżąc tak niczym martwy. Sam nie był w stanie uwierzyć, że jednak przeżył. Po prostu nie wierzył. Więc najpierw leżał i płytko wentylował, powoli próbując otworzyć oczy i chociaż z tym prawym nie było większego problemu, tak lewe bolało go zupełnie jakby przebite prętem. Potem dopiero spróbował poruszyć kończynami, jednak… nic z tego. Musiał być martwy, a niewyraźny promyk słońca docierający gdzieś z góry tylko utwierdzał przyćmiony umysł w tym przekonaniu. Światło, ból i przeszywająca cisza.

Tak mogła wyglądać śmierć. 

.

.

.

– Tutaj leży, weźcie go proszę.

Zesztywniał niczym rażony piorunem, gdy nagle śnieg z jego łba został strząśnięty, a w miejscu w którym jeszcze przed chwilą były promienie, pojawiła się obca czarna plama. Pierwsza myśl? Przyszli mnie dobić. Chciał wstać i rzucić się na napastnika, żeby wyrwać mu trzewia z cielska, jednak przez noc utracił kontrolę nad połową ciała… więc tym, co był w stanie zrobić to szeroko otworzyć oczy i znów zacząć na zmianę przełykać ślinę, by pozbyć się zastanej w przewodzie pokarmowym posoki, oraz dziko warczeć w przestrzeń.

– Halo, dzień dobry! – krzyknął obcy basior, przebijając się przez zastały mózg Rosa, sprawiając mu nienazwane cierpienie. Szturchnął go nawet kilka razy w zesztywniałe ciało – Słyszysz co mówię? Co ci się stało?

Przerażony Lerdis nie odpowiedział. Nie rozumiał co się działo, ani tym bardziej nie był w stanie opowiedzieć co mu się stało. Skąd wzięły się te wilki i dlaczego tak dookoła niego tańczyły niczym opętane?!

– Bierzemy go na sanki. Del, ogrzewaj go i uważaj na zęby.


I jeszcze w tamtym momencie białooki był pewien, że ma do czynienia z wrogiem, tak samo jak przez całą drogę, kiedy medycy coś do siebie mamrotali. Jego ostały umysł nie mógł przezwyciężyć skutków ciężkiej nocy, tego bólu i zimna. Dopiero zdołał się uspokoić 

kiedy trafił na szpitalną salę i został poddany specjalistycznej opiece w mniej polowych warunkach niż sanie. Dostał łóżko, ogrzali go, obmyli z krwi, dali środki przeciwbólowe i opatrzyli. Wiedział jak działają szpitale, chociaż nigdy wcześniej w takowym nie był. Zaufał więc swojej intuicji, która oszołomiona przez atrakcje i leki podpowiedziała mu, że nie ma powodu do paniki. Czy czuł radość lub wdzięczność, że wbrew jego przekonaniom został uratowany? Raczej ulgę, przeplataną z napięciem związanym z ekstremalnie obcą sytuacją. Z drugiej strony, nie chciał uciekać. Może gdyby miał gdzie iść bardziej zależałoby mu na tym, żeby opuścić szpital, jednak przecież został wygnany z własnego domu, doskonale pamiętał. Więc po prostu posłusznie siedział i jedyne słowa jakie opuszczały jego pysk, to były proste odpowiedzi na proste pytania.

Jak się nazywasz i ile masz lat?

– … Vay. Rok… i pół.

Z rodu..?

– Sineoriginis.

Masz może rodzinę, którą moglibyśmy powiadomić, że trafiłeś do szpitala?

– Nie, już nie. 

Pamiętasz co ci się stało? Dlaczego spałeś w rowie na obrzeżach Centrum?

– Były czarne wilki, gdzieś… i gwiazdy… potem nic nie pamiętam. 

Kłamał jak z nut, krzywiąc się i zaciskając powieki w cierpieniach. Nie był w stanie przedstawić swojej prawdziwej tożsamości wśród takiej ilości głupich, nieświadomych wilków, poza tym nie miał pojęcia co się z nim stanie, więc po prostu łgał, nadając malującym się na jego pysku stracie i przerażeniu zupełnie innego charakteru. Wbrew pozorom, potem już trzymał się lepiej niż sam mógł przypuszczać, uspokajany przez medykamenty i samą świadomość bycia żywym, zaś w ciągu całego jego pobytu w szpitalu, od początku do końca, tylko jedna sytuacja wzbudziła w nim całą kaskadę odczuć skłaniających się do paniki.

No dobrze Vay, sytuacja wygląda następująco: opatrzyliśmy wszystkie zewnętrzne rany, które otrzymałeś, jednak wychodzi na to, że jeszcze tu posiedzisz. Masz pęknięte dwa żebra, młodzieńcze, ale to nadal nie jest największy problem. Musimy przeprowadzić dokładne badania, żeby stwierdzić, że utrata węchu to wynik uderzenia w nos, a nie obrażeń otrzymanych w głowę. Poza tym rana po amputowaniu oka nie goi się dobrze i… 

– Amputowanie oka?

Tak… W zasadzie to nie było za bardzo co wycinać, ktoś nas uprzedził…


Wtedy znów nie wierzył. Nie wierzył, nie czuł i nie rozumiał terminu “amputacja oka” w jego przypadku. Wiedział, że zostało uszkodzone, jednak nie do tego stopnia, że go nie było wcale. Czuł jak boli, widział nim obrazy, które zaczęły się rozmazywać dopiero, gdy dotarła do niego informacja, że… że go nie ma. Odebrali mu je.

Jak to było? Wypełniło go wszystko co przygnębiające i natychmiast kazał podać sobie lustro. Potem była już tylko silnie ukierunkowana nienawiść, następnie bezsilność i odraza do siebie samego, które sprowokowały spazm wymiotów. W jaki inny sposób niby mógłby sobie poradzić? Z tą całą nienawiścią, z tym oszpeceniem, histerią… 

Po pozbyciu się z organizmu całej obrzydliwej kałuży żółci która zalała podłogę, młody wilk natychmiast zagrzebał się w czystych pościelach, prawie rozrywając pazurami materiał. Pielęgniarki wymieniały się poleceniami, ktoś od razu zaczął sprzątać, mówili do niego, jednak przyćmiony umysł był już w innym miejscu. Zaczął zastanawiać się nad resztą watahy. Jak przez mgłę widział obrazy jego cierpiących współtowarzyszy, katowanych przez wroga, który przybył znikąd. Śmiech zdrajców, wrzaski Verdisów, jego własna agonia, wydające się iluzją. Dlaczego to wszystko tak się potoczyło? Czy zabili wszystkich? Białooki poczuł roznoszącą go od wewnątrz frustrację. Wgryzł się więc w jedną z poduch i tak zamarł, a z zewnątrz było tylko widać jak pognieciona pościel spazmatycznie podryguje od czasu do czasu.

I odpłynął. Pierwszy raz miał okazję zagrzebać się w czystych pościelach, pachniały dziwnie, jednak czuł się spokojniejszy, gdy oddzielony był od innych pacjentów i medyków, od ich spojrzeń, prób podejmowania rozmów przez tę grubą warstwę bieli. W katakumbach nie było wielu czystych pościeli, a już na pewno nie białych, ponieważ nikomu nie były potrzebne. Gangsterzy na misji nie zwracają uwagi na coś tak przyziemnego, a sam pobyt na terenie podziemia nakłada na ciebie ciężar “misji”, więc ta atmosfera szpitala… nie wpływała pozytywnie na basiora, który dotychczas niemal nigdy nie opuszczał swojego pierwszego domu, a po czymś takim odpoczynek przychodził mu z jeszcze większym trudem. 

Gdy pierwszy szok minął, młodzieniec stopniowo wracał do egzystowania i posłusznie wykonywał polecenia lekarzy, traktując ich z szacunkiem wymaganym dotychczas przez wilki dowodzące. Był grzeczny jak tylko mógł nie sprawiając problemów, a przy tym unikając pokazywania innym z jak dużym trudem przychodził mu ten bezruch. Bolało go. Całe ciało bolało go, jakby w mięśniach zamieszkały pasożyty, podgryzające unerwione włókna ale, do cholery, ślęczenie w jednym miejscu tylko potęgowało całą tę katorgę. Wewnętrznie chciał wrzeszczeć i uciekać. Ale nie mógł. Nie miał gdzie ani do kogo, pozbawiony wszystkiego, łącznie z tożsamością, którą musiał w sobie zagrzebać. Więc gdy tylko któregoś dnia usłyszał przy swoim łóżku ciepłe “Dzień dobry”, natychmiast wychylił się spod kołdry, by rzucić prawym okiem na gościa. Nos i zaklejoną plastem dziurę po tym lewym zostawił jednak schowane. Przeszył najeźdźcę na wskroś, przesuwając chaotycznie srebrzącą się tęczówką po jego sylwetce.


Stojący przed nim basior był wysoki i masywny, pokryty biało-brązowym futrem. Na grzbiet miał zarzucone granatowo srebrne szaty obszyte gdzieniegdzie złotem, a jego uśmiech w połączeniu z wesolutko zerkającymi oczami w kolorze jasnego fioletu niemal oślepiły Rosa. Obok stała wadera podobnego wzrostu, jednak czarna, bardziej zgarbiona i przykryta ciemnym płaszczem ze srebrnymi zdobieniami, przypominając całą sobą sennego demona. Jej matowe ślepia błądziły po okolicy, a młody wilk poczuł nagły dyskomfort gdy spojrzała na niego i przybrała na pysk coś w rodzaju bardzo, bardzo wysilonego uśmiechu. Mimowolnie odchylił głowę w tył.

Absolutnie nie miał pojęcia o co chodzi.

– Masz na imię Vay, zgadza się?

Głos zajął biały basior. Tak jak Vay się spodziewał, rzeczywiście jego ton był bardzo przyjemny, nieco irytując tym młodzieńca, a przy tym budząc zaintrygowanie. Wcześniej nie widział tak… czystego wilka. Wyniosłego, dostojnego ale z głupawym uśmiechem, który jakby miał upewniać, że najeźdźca jest niegroźny. Ponadto te szepty i mamrotanie pozostałych pacjentów mieszały w głowie szczeniaka. Jednak nie odwrócił swojego białego, natarczywego spojrzenia, a odpowiedzi skinął pewnie głową. Analizując ich odzienie i reakcję tłumu mógł szybko wywnioskować, że ci tutaj byli albo bogaci, albo wpływowi… albo co jeszcze gorsze - oba. 

– Masz może ochotę się przejść?

I znów szybkie skinięcie. Nie zastanawiał się nad odpowiedzią, bo wybór od samego początku był tylko jeden. Do tej pory nie odważył się zapytać czy może się ruszyć z własnego łoża, bo lekarze wyraźnie podkreślali, że ruch jest niewskazany. Skoro pojawiła się okazja, nie będzie marudził. Pójść z obcą parką nie wiadomo gdzie? Żaden problem, o ile to oni zapytają czy może wyjść. 

– To chodź.

I rzeczywiście białooki wyślizgnął się z legowiska aby stanąć niemal w rozkroku u boku basiora, nieco krzywo i chwiejnie, nie łapiąc jeszcze równowagi. Tygodniowe rany przypomniały o sobie nieznośnie, przebijając się w najróżniejszych częściach ciała żywym bólem – grzbiet, pierś, coś go gdzieś ciągnęło na szyi, łapy rwały, zdrowe oko zapulsowało, a brak tego drugiego, oh, to było najgorsze ale wilczek nie narzekał. Zacisnął zęby, zgarbił się i niepewnie łypnął na nieznajomych. Zdecydowanie nie wyglądał na przestraszonego, ani straumatyzowanego, nawet owinięty w bandaże na wzór mumii. Wyraz jego pyska zdradzał jakieś nieokreślone napięcie, zupełnie niepasujące do tego, co podobno przeszedł. Ale nie przejmował się pozorami. Wyczuł zmianę energii w otoczeniu, tylko spoglądając na resztę wilków. Z tą samą powagą rozejrzał się po pomieszczeniu, szerokim łukiem obracając głowę, by wyłapać jak najwięcej wzrokiem. 

Starszy basior również skorzystał z chwili, by szybko przebadać młodzieńca fiołkowymi oczyma, po czym nagle się poruszył, jakby przypominając sobie o czymś istotnym. Ros natychmiast zjeżył się na ten szybki gest i wrócił białym okiem na wilka. Ledwo uchylił wargi, ukazując zęby i zniżył się na łapach, gdy jego okryta klatka piersiowa dała o sobi znać.  

– Ah, jeszcze jedno. Słyszeliśmy z Loaną, że nie posiadasz wiele, więc sprawiliśmy ci prezent. Teraz widzę, że może być trochę za duży ale jestem pewien, że jeszcze do niego urośniesz.

Młodszy nadal milczał, nie rozumiejąc co się dzieje. Podniósł jednak łeb do fioletowych oczu, gdy tylko ich właściciel zarzucił na szarawe plecy płaszcz. Nie był to byle jaki płaszcz, a gruba, bardzo ciężka, ciemnobrązowa skóra, podbijana od spodu mięciutkim białym zającem. Odzienie sięgało mu poniżej połowy długości łap, a tył był jeszcze dłuższy. Na grzbiecie spoczywał również wielki kaptur. Vay’owi niespodziewanie zrobiło się tak ciepło, jak wtedy kiedy odpoczywał w czystym posłaniu, całkiem zakryty. Nie widział nigdy czegoś podobnego. Zmarszczył brwi i otworzył poharatany pyszczek ale nie wiedział jak zareagować. Wpatrywał się więc białym ślepkiem w te uśmiechnięte oczy, nie mogąc się nawet zdobyć na podziękowanie… Zaraz zacisnął zęby, oszołomiony.


Słowa: 2017= 146 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics