środa, 25 stycznia 2023

Od Rosa, CD. Asmodaya

Wśród śniegu, lodu i zimna lasów Królestwa Północy, każdy kolor inny niż czysta biel lub ewentualnie czerń drzew natychmiast rzucały się w oczy. Dobrze, że była noc, bo w innym wypadku splamione krwią futro jednookiego Lerdisa byłoby jak wielki, lśniący szal otulający jego pysk, kark, kłąb, szyję, pierś, ciągnący się na przednie i tylne nogi. Podarty, bolesny szal, którego strzępki przez cały czas odpadały od rdzenia, ciągnąc się za nim jak szkarłatny welon. 

Basior wyraźnie drżał… nie, on się poważnie trząsł, a z otwartych ran żywo wypływała parująca jeszcze krew. Chciał wrócić do domu i tam dałby się opatrzeć. Planował tak zrobić. Jednak nawet świeżo po walce, nadal wypełniony adrenaliną i ze smakiem porażki w ustach, zrozumiał, że nie będzie w stanie. Zatrzymał się, a świat zawirował, w skutek czego zachwiał się w bok. Zacisnął oczy, szykując się na upadek, jednak jeden z idących obok wilków natychmiast go złapał i zaczął nim potrząsać, a raczej przetrząsać wewnętrzne kieszenie grubego płaszcza, który w którymś momencie musiał znaleźć się na plecach jednookiego. Ros o nim zapomniał. Zapomniał o swoich towarzyszach. Był ogłuszony, a przed ślepiami wciąż przelatywały mu obrazy z walki. Próbował się otrząsnąć, lecz mózg odcinał od siebie bodźce. Widział Asmodaya. Czuł jego długie, ostre zęby nieosadzone w dziąsłach, wżynające się w jego mięśnie jak brzytwy. Pociął go skurwiel. Boleśnie pociął. Zrobiło się niebezpiecznie. Jednooki znów uchylił powieki, opierając się o jednego ze znajomych wilków. Gdzieś był drugi. Chyba… chyba rozmawiali? Zacisnął zęby i paskudnie zakaszlał, a następnie cicho zajęczał, nie mogąc zacisnąć gardła. Było mu zimno w odsłonięte tkanki na szyi.  Łapy i kręgosłup całkiem mu zesztywniały gdy spróbował usiąść o własnych siłach. Zrobił to w ostatnim momencie, zanim zdołał zapluć się wymiocinami i krwią, które nagle opuściły jego ciało, wewnętrznie rozgrzewając go do niekomfortowego stanu. Znów zabulgotał. Głosy zamilkły. Znów nastała cisza. Tylko w uszach basiora jucha huczała i wrzała.

Lerdis kolejny raz przymknął oczy, pozwalając sobie na oparcie się na drugim wilku. 

– Szefie… Szefie, nie odlatuj – sapnął spanikowany głos, próbujący utrzymać dużego basiora w pionie – Oh, albo w sumie… Letho, pomóż mi.

Możliwie delikatnie wilki pomogły Rosowi położyć się na śniegu, pod najbliższym drzewem, choć ten wcale nie miał ochoty się kłaść, więc wciąż gardłowo pomrukiwał i marudził zaciskając z bólu brwi. 

– Już nie szarp – sapnął, bezwładnie rozkładając się na brzuchu. 

– Trochę muszę – odparł basior. Iyon? Tak, to był Iyon. Za chwilę i trzeci wilk znów się odezwał z niepokojem.

– Może jednak pójdę po eskortę? Nie wiemy jak poważnie Szef jest ranny, ale ten drugi też poważnie oberwał. Raczej nie będzie nas gonił.

– Nie zostawisz mnie tutaj. 

Iyon nie był pierwszym lepszym pisklakiem z gangu, jednak nigdy nie spodziewałby się, że zostanie postawiony w takiej sytuacji jak ta. Letho zresztą też miał swoje doświadczenia, jednak w obliczu takiej sytuacji, czuł się co najmniej jakby obserwował śmierć królowej, co silnie odbijało się na jego zdolności podejmowania rozsądnych wyborów. Stał przestraszony, obserwując zza pleców Iyona, jak ten delikatnie unosi pysk dowódcy, który nie protestował, a następnie rzuca okiem na obrażenia, które wśród gęstych kłaków i czarnych skrzepów były niemal zakamuflowane. 

– Nad obojczykiem – warknął nagle Lerdis przez zaciśnięte szczęki. 

– O, tak, tak, obojczyk… O… o kurwa. – Iyon przeciągnął z niepokojem, odsłaniając sierść.

– O kurwa – zawtórował mu Letho, z przestrachem robiąc parę kroków w tył.

– O kurwa...? – sapnął jednooki.

– Mhm, o kurwa….

– Nosz kurwa…

– Letho, pędź od razu po najbliższego medyka, szybko – rozkazał ratownik z przejęciem, natychmiast łapiąc za wyciągnięte z płaszcza materiały, które miały posłużyć za opatrunki – Będzie… będzie Szef żył…

Prawdopodobnie miało być to pocieszenie ze strony Iyona, choć widząc reakcję jego i drugiego wilka, Ros już nie był szczególnie skłonny by mu wierzyć. Choć przeżył dużo boleśniejsze tortury niż kilka rozcięć i podziurawionych mięśni, wiedział, że stracił wiele krwi, a to mogło być groźniejsze od większości tortur. Dodatkowo był osłabiony, wciąż drżał, robiło mu się zimno, wciąż go mdliło. A nawet nie wiedział o wyrwanym płacie skóry z szyi, która teraz świeciła żywym, zalanym szkarłatną posoką mięsem, wśród którego pulsowała widoczna dla Iyona i Letho tętnica. Ratownik całkowicie zbladł, zdawszy sobie sprawę jak blisko kaplicy znalazł się jego dowódca i znów uwierzył, że bogowie, kim by nie byli, chyba jednak mieli go w opiece. Nie wierzył własnym oczom. Kolejne słowa jednak nie opuściły jego własnego gardła, które co chwilę poruszało się gdy przełykał ślinę, i natychmiast przeszedł do tamowania krwotoku możliwie jak najskuteczniej. Jednego z wielu, gdyż kolejne znajdowały się na karku, skąd wyrwanych zostało parę pukli włosów, za uchem oraz przy lewej pachwinie. Mniejsze rozcięcia tam, gdzie futro było naturalnie cieńsze, musiały poczekać na specjalistę. Białe przez cały czas drżał, próbując uspokoić panikujący umysł. Jego mózg stale wrzeszczał, wszczynając alarm przy każdej komórce ciała, która oderwała się od innej. Wrzeszczały na chłód, na dotyk, na samo powietrze. Ale przechodził już przez gorsze rzeczy, więc dumnie i w milczeniu znosił swój własny, niekiedy obierający dech w płucach, zdławiony wrzask. Nie wiedział jak długo znosił tę męczarnię, nim w końcu Iyon przestał pośpiesznie przeczesywać jego sierść szukając kolejnych zewnętrznych obrażeń. Gdy znów stanął przed dowódcą, wbił spojrzenie w prowizoryczny opatrunek na szyi, który wciąż błyskawicznie przeciekał, nie przejmując się tym, że nie było opcji na więcej bandaży.

– Nie wygląda to dobrze – wyznał na głos, co było skutkiem narastającego stresu. Znów podszedł i odsłonił wargę basiora, a tym co zobaczył, były chorobliwie blade dziąsła – Cholera…

Ros wstrzymał powietrze, choć wyraz jego pyska się nie poruszył. Pomimo ogólnego roztrzęsienia, wyglądał jak makabryczna rzeźba, która w groteskowy sposób miałaby ukazywać niesprawiedliwość na świecie lub inną bzdurę. Nagle żałował, że nie powstał jako rzeźba. 

– Jak długo nie ma Letho? – wychrypiał, bardziej słabo, niż by się o to podejrzewał, więc zaraz odchrząknął. Znerwicowany Iyon zrobił kilka kroków w przypadkowych kierunkach.

– Kilka minut..? Nie wiem, za długo, przecież medyk… Medyk jest… Jest!

Spośród drzew wyłonił się nie tylko medyk, ale również wóz zaprzężony w renifera, prowadzony przez znajomą sylwetkę Letho oraz dwie inne postacie, które nie marnując czasu podbiegły do podskakującego w nerwach Iyona i leżącego Rosa. Jak przez mgłę jednooki dostrzegł pośród wilków swojego doradcę i jego niedowierzające, turkusowe ślepia, jednak na całe szczęście po Ikaharu nie było śladu. Zamiast niego, z powozu wyskoczył masywny, brązowowłosy Rasmith, którego złote spojrzenie bardzo szybko odnalazło rannego. Wiedział, kogo miał spotkać, jednak nie potrafił powstrzymać dreszczu przebiegającego po grzbiecie, widząc dowódcę największego gangu Królestwa w tak poważnym stanie, Szczególnie, że był boleśnie świadomy spojrzeń, jakie posyłała mu czwórka jego podwładnych. 

Przełknął ślinę i zbliżył się do wilka, którego łeb sztywno wisiał w powietrzu jakby podtrzymywany na sznurkach lalkarza, a nie o własnych siłach. Jednak w ciemnościach srebrna tęczówka błysnęła, konfrontując spojrzenie z medykiem, który ze stresu zrobił dwa kroki w tył. Oczywiście wilk wiedział, że w obecnym stanie Ros był bardziej bezbronny niż szczenię… i to chyba przerażało go najbardziej. 

– Jak masz pytać, to pytaj, a jak nie, to bierz się za szycie! – krzyknął Iyon, kłapiąc zębami nad ciałem szefa. Główny medyk, Leif, otworzył pysk żeby coś odpowiedzieć, jednak nie zdążył, gdyż zaraz poczuł na karku oddech kolejnego z gangsterów.

– Lepiej wyciągnij naszego szefa z tego albo to ty będziesz błagał o śmierć, rozumiesz?

Leif zamarł, a życie przeleciało mu przed oczami. To nie było dobre życie, jednak wciąż nie chciał go jeszcze kończyć. Zacisnął zęby i skinął łbem.

– Prze… przenieście go na wóz – polecił, łamiącym się głosem. 

Wredna postawa Iyona błyskawicznie przemieniła się w wyraz najczystszego przejęcia, gdy jego spojrzenie zeszło na roztrzęsionego Rosa. 

– Szefie, dasz radę? – wymamrotał, delikatnie wsuwając nos pod sztywną brodę dowódcy, która nagle się rozluźniła, całkiem opierając swój ciężar na pysku wilka. Oko Rosa przymknęło się, wraz z nadejściem kolejnej fali cierpienia. Rozrywający ból przeciął go na wskroś, jednak… zakręciło mu się w głowie, a cała reszta traciła na znaczeniu.

– Mhm… – wymamrotał, choć luz jego mięśni wskazywał na coś innego. 

– Musimy go przenieść – zarządził Letho.


Nosze były już przygotowane, więc akcja przenoszenia dowódcy mogła przebiec sprawnie. W powozie pozostał Ros, zerwany z łóżka Leif, który nadal nie był w stanie wziąć swobodnego oddechu, oraz Iyor który miał mu asystować. W tamtym czasie Ros chciałby móc powiedzieć, że udało mu się zasnąć i zrelaksować za wszystkie czasy, a potem obudzić się już połatanym, jednak prawda była taka, że nie był w stanie odpocząć. Nawet jeśli stan w jakim utrzymywał się jego umysł był daleki od nazwania go w pełni świadomym, wciąż słyszał każde słowo wymienione między ratującymi go wilkami i nerwowe ruchy medykla. Ostatecznie jednak i one powoli znikały, rozwiewając się w eterze nocy. Na pobudkę czekał zbyt długo, a przynajmniej długo odnosił takie wrażenie. Nieczęsto zdarzało mu się być nieprzytomnym, jednak zdecydowanie tego nie lubił, bo jak na nieprzytomną osobę, jego myśli zawsze były zbyt przytomne. Nieważne czy akurat spał, czy się wykrwawiał, poczucie oczekiwania towarzyszyło mu za każdym razem, więc gdy tylko w końcu udawało mu się wybudzić, jego mózg od razu działał na pełnych obrotach. Nawet naćpany lekami przeciwbólowymi poderwał głowę na tyle, na ile pozwoliło mu niekomfortowe poczucie ciągnięcia w wielu miejscach na szyi. Od razu też zakręciło mu się w głowie, więc zacisnął powieki i zasyczał z niezadowoleniem. Nim doczekał aż ciśnienie w środku jego czaszki się wyrówna, minęła dobra minuta, podczas której dobitnie zdał sobie sprawę z tego, jak osłabiony był. Wszystko go rwało, mięśnie nie chciały pracować, a głowa tylko ciążyła, w dodatku w pysku nadal miał niewyraźny posmak krwi, która po kilku godzinach zalegania na dziąsłach dawała naprawdę nieprzyjemne doznania. Otworzył oko i spojrzał na swoje łapy. Przynajmniej go oczyścili… Gdy zaczął się rozglądać, zdał sobie sprawę, że był dopiero poranek, a on sam znajdował się w gabinecie medyka, na łożu stojącym prostopadle do biurka, za którym siedział sam Leif. Brązowowłosy wilk spał oparty na blacie, okryty poplamionym czerwienią fartuchem, a niebezpiecznie blisko niego rozłożone były narzędzia do szycia oraz brudny sprzęt do przetaczania krwi. Prócz ich dwójki, na wprost do Rosa była jeszcze jedna pufa, na której tym razem spał Letho, również brudny od szkarłatu co wyraźnie kontrastowało z jego jasnym, piaskowym futrem. Na jego łeb padały promienie słoneczne docierające zza okna, więc wilk przez sen musiał zakrywać łapą oczy, żeby mu mniej przeszkadzały. Za poduszkę służył mu gruby, brązowy płaszcz podbijamy białym zającem. Ros westchnął, dostrzegając krew także na odzieniu, bo oznaczało to, że będzie musiał je wyprać. Odłożył jednak te przemyślenia na bok. Mimo sprzeciwu wymęczonego, ogłupiałego ciała i głowy, podsunął łapy pod siebie i wstał, pobudzając do awarii chyba większość ośrodków nerwowych. Pomimo podanych leków, tylne nogi podniosły się, jednak za chwilę z powrotem opadły na łóżko, nie godząc się na takie traktowanie. Rozeźlony srebrnooki obrócił się z wyrzutem by ocenić stan kończyn i zorientował się, że ta lewa była owinięta czystym materiałem od kolana do pięty.

Dlaczego to zawsze musi być lewa strona? - wymruczał pod nosem i ponownie poderwał się w górę, tym razem znosząc cały dyskomfort. Miał wrażenie, jakby grawitacja postanowiła mu dowalić, zwielokratniając jego ciężar, więc mimowolnie sapnął, napinając mięśnie. Z zabandażowanymi trzema na cztery łapami, szyją i lewą łopatką, wyglądał i czuł się jak rzeźba z piasku. Mizerna, sypiąca się rzeźba, która mogła się skruszyć pod najsłabszym kopniakiem dziecka. A on nie był piaskiem. Był marmurem. Zacisnął zęby i udawał, że oparł się o ścianę ponieważ chciał, a nie dlatego że musiał. Dał sobie chwilę na zaakceptowanie szwów i wyjrzał za okno, gdzie dostrzegł dwójkę znanych sobie wilków, które między sobą rozmawiały, grzejąc się w promieniach wschodzącej gwiazdy. Przynajmniej im było miło.

W końcu Ros wrócił do rzeczywistości. Schylił łeb jeszcze bardziej, nie chcąc naciągać skóry i odchrząknął w celu oczyszczenia gardła. 

– Letho, wstawaj. Wracamy do domu – rzucił ochryple i znów odchrząknął. 

Letho tylko zastrzygł uszami, nim zdjął łapę z pyska i podniósł spojrzenie, marszcząc przy tym brwi. Jego ciało obudziło się, zanim udało się to umysłowi, jednak po paru sekundach jego wzrok zyskał na ostrości. Piaskowy wilk błyskawicznie poznał swojego dowódcę, który stał na nogach jak na szczudłach, jednak w jego srebrnym spojrzeniu było znajome, nieukierunkowane na nic konkretnego wkurwienie. Letho najpierw był zaskoczony, potem nagle się uśmiechnął, żeby na końcu wygiąć pysk w coś, co wyglądało jakby próbował zachować profesjonalizm, ale kąciki jego oczu zaczerwieniły się od wstrzymywanych łez. 

– Tak, Szefie, już, ja… Ja, tak… 

Podczas gdy piaskowy zaczął się nerwowo podnosić i od razu otrzepywać płaszcz szefa, mamrocząc pod nosem ze go wypierze, lekarz również głośniej zachrapał, po czym się poderwał jak oparzony. Od razu spojrzał na obróconego do niego tyłem Lerdisa, który już stał. 

– O bogowie, jak dobrze – odetchnął z ulgą, łapiąc się za czoło. Po chwili jednak zasyczał, odczuwając na grzbiecie efekt godzin przespanych na blacie i się rozciągnął. Srebrzysty wilk rzucił okiem na kamienną podłogę, na której wciąż był zaschnięte plamy juchy, jednak ta jucha akurat najmniej mu przeszkadzała. Odsunął się od ściany i wyciągnął pierwszą łapę za krawędź łoża, które było na może dwudziestocentymetrowym podwyższeniu. Zejście z niego jednak okazało się nieco trudniejsze niż podejrzewał, więc gdyby nie błyskawiczna reakcja Letho, który od razu rzucił się jako oparcie dla Lerdisa, prawdopodobnie medyk musiałby go łatać drugi raz. Może jednak to nie było aż takie błyskawiczne i to Ros był spowolniony. Korzystając z tej niemej oferty, jednooki pozwolił sobie na oparcie się o mocny bok piaskowego wilka i od razu zwrócił łeb na Leifa. 

– Dziękuję za twoją pomoc – wymamrotał nisko – Mam nadzieję, że moi chłopcy nie wyrządzili ci żadnej krzywdy. Na dniach przyślę ci wynagrodzenie.

Złotooki zerknął na górującego nad Rosem Letho, jednak tamten już przypominał potulną swemu panu bestię, zamiast grożącego potwora. Skinął głową w stronę dowódcy Ślepaków i cichym pomrukiem. 

– Cieszę się, że mogłem pomóc – odparł, siląc się aby nie dodać “ale nie przychodźcie do mnie więcej, proszę”. Zresztą jego mimika mówiła to za niego. 

Jednooki się uśmiechnął.

– Jest coś, co powinienem wiedzieć?

Medyk chwilę milczał, jednak przecież musiał wykonać swoją robotę do końca. Lekko odchylił się na pufie i wyciągnął spod biurka plik kartek za pomocą telekinezy, po czym zaczął na nich pisać.

– Unikaj męczenia się, biegania, rozciągania, a najlepiej to gdybyś kilka dni spędził w łóżku. To paskudne rany i będą blizny, ale na szczęście nie sięgnęły żadnego ważnego naczynia. 

Właśnie to Ros chciał usłyszeć. Będzie żył.

– Teraz możesz czuć się dobrze i oby tak pozostało, ale naprawdę uważaj. Straciłeś masę krwi i gdyby nie transfuzja, oboje teraz gryźlibyśmy ziemię od spodu. To nie jest coś, co można ignorować… – medyk na chwilę zamilkł, skupiając się na notatce. Gdy skończył, podał świstek Rosowi, który go przejął – Przekaż to od razu swojemu lekarzowi. Gdyby miał wątpliwości, niech się ze mną skontaktuje.

Wilk kiwnął głową.

– Dobrze doktorze, w takim razie do zobaczenia. 

Z pomocą Letho, ranny basior dał radę opuścić najpierw gabinet medyka, a potem cały budynek. Natychmiast został otoczony przez pozostałych towarzyszy z ekipy, a następnie przewieziony prosto do katakumb. W czasie podróży wszyscy dostali tylko jedno polecenie – nikomu nie opowiadać o tym, co się wydarzyło, niezależnie od stanowiska. To była sprawa między Rosem a Asmodayem i basior nie planował angażować w to nikogo więcej. Na szczęście za dnia rój gangsterów był mniej ożywiony niż nocą, więc droga przez korytarze nie przykuwała najwięcej uwagi na świecie, szczególnie biorąc pod uwagę, że najgroźniejsze rany opatrzonego basiora były skryte pod płaszczem. Letho i Iyon odprowadzili go do samego gabinetu i pomogli ułożyć się w legowisku. 

Obolały wilk z sapnięciem złożył ciało w miękkich futrach i w końcu mógł się rozluźnić. Wziął ciężki oddech i przymknął oczy.

– Dziękuję za całą waszą pomoc i zaangażowanie. Na pewno zostaniecie za to wynagrodzeni – rzucił bez zająknięcia, choć wciąż chrypiał. 

– Nie ma potrzeby… – Iyon niezręcznie spojrzał na Letho, jakby nie wiedząc jak zareagować na podziękowania za coś takiego. Sam Ros był pewny, że oboje są zmordowani i od samego początku wiedzieli, że gdyby ten wilk umarł, cała sytuacja boleśnie by się na nich zemściła. 

– Oczywiście, że jest potrzeba. Nie każdy by udźwignął coś coś takiego – prychnął z pretensją, odwracając wzrok – Dlatego tym bardziej wolałbym, żebyście nie rozpowiadali o tym, co się stało. Nie potrzebuję dziwnych spojrzeń, pytań i niedopowiedzeń, jasne?

Jednak ani jeden, ani drugi wilk nie drgnęli, z zamyśleniem patrząc na dowódcę. Jak do tego doszło, że ten wilk pozwolił doprowadzić się do takiego stanu? Zawsze zdawał się ostrożny, elegancko chłodny i wycofany, nie ryzykowałby własnym życiem. A teraz? Co to w zasadzie było? Dlaczego teraz? Dlaczego z tym czerwonookim mutantem?

– Właściwie to… mogę mieć pytanie..?

Głos Letho przerwał tę chwilową ciszę, jednak cała skrucha i niepewność Rosa ześlizgnęły się z niego jak woda z kaczki. 

– Nie. 

– Ale…

– Wiem, o co chcesz zapytać, ale nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia. Naprawdę. Doceniam wszystko co dla mnie zrobiliście, jestem dumny z naszej współpracy, ale teraz muszę odpocząć. Wy zresztą również.

Basiory nie mogły dyskutować z takim agrumentem, więc po prostu oboje zaakceptowali niekorzystną decyzję z kwaśnym posmakiem niedopowiedzenia. Iyon się wyprostował i szturchnął towarzysza bokiem.

– Powiadomię medyka żeby przyszedł, dobrze, Szefie? 

Jednooki skinął łbem z nietęgim wyrazem na pysku.

– Proszę dobrze odpocząć – rzucił znów basior, powoli wycofując się z komnaty.

– Życzymy zdrowia – dodał Letho. 

Uchylili głowy w pożegnaniu i odeszli. Gdy drzwi się zamknęły, Ros wyciągnął łapy, opuścił łeb i głośno zajęczał, nieelegancko marszcząc się z bólu.


Nie zdążył usnąć przed nadejściem medyka. Quatar zapowiedziała swoje nadejście pukaniem, jednak gdy przez dłuższą chwilę nie uzyskała odpowiedzi, uchyliła wrota i zaniepokojona wślizgnęła się do środka. Jej jasnoniebieskie oczy bardzo szybko odnalazły wzrokiem spoczywającego pod ścianą Lerdisa, którego zmęczony pysk dopiero wtedy podniósł się z posłania.

– Oh, Szefie. Co się dzieje? – zapytała ze zmartwieniem i natychmiast podeszła do rannego. Powierzchownie obejrzała jego ciało skryte pod bandażami, sprawdziła dziąsła, wyciągnęła ze swojej torby termometr i zaszła wilka od tyłu, a on nawet nie miał sił na kłócenie się, że nic mu nie dolega.

– Chyba mam gorączkę, zimno mi – wymamrotał skwaszony.

– Chyba tak, bardzo źle wyglądasz. Iyon mówił, że nie jest z tobą kolorowo, ale nie myślałam, że aż tak… Ale nie przejmuj się, zaraz coś zaradzimy – obiecała tonem tej ulubionej opiekunki w przedszkolu – Chłopcy mówili o jakieś notatce od Leifa.

– Jest w płaszczu.

Yules sięgnęła telekinezą po zaplamione odzienie i szybko przeszukała wszystkie możliwe kieszenie, w poszukiwaniu listu. Czytając go, mamrotała coś pod nosem - prawdopodobnie do nadawcy wiadomości, który przecież i tak nie mógłby jej usłyszeć. Nie traciła więcej czasu i natychmiast zaczęła pisać własne przemyślenia na odwrocie tej samej kartki. 

– Zrobię ci badania, a potem…

Nagle drzwi znowu się otworzyły i w końcu, po tak długim czasie oczekiwania, w gabinecie pojawił się doradca głowy gangu. Ros w ostatnim momencie odwrócił wzrok i udawał że śpi, zemdlał, albo nie żyje, więc nie mógł zobaczyć reakcji Ikaharu. Za to białowłosa nie miała z tym problemu. 

– Będziesz krzyczał? – zapytała beznamiętnie – Nawet nie próbuj.

Xynth zmarszczył brwi i choć ewidentnie świerzbiły go łapy żeby najpierw nią potrząsnąć, a potem wrzucić Białe do akwarium z żabami, zachował spokój.

– Nie będę krzyczeć – bąknął pod nosem – Przyszedłem odwiedzić chorego. 

Ros poczuł się upokorzony, więc opcja pozostania w tej samej pozycji - odwróconej od basiora, z zamkniętym okiem - okazała się bardzo atrakcyjna. 

– Jak się czuje? 

Yules rzuciła okiem na udającego dowódcę, który jeszcze chwilę wcześniej mówił o gorączce i na powrót złagodniała.

– Jest obolały, jak widzisz. Został dotkliwie pogryziony i medyk z D3 ledwo go poskładał. Podejrzewam, że konieczny będzie jakiś antybiotyk, ale o tym się jeszcze przekonamy.

– Biedactwo. 

– Ikaharu, nie bądź wredny.

– Będę wredny, dopóki nie dowiem się co zaszło, a wątpię, że pogryzł go niedźwiedź. Zresztą on rzuciłby najpierw dwójką pachołków w niedźwiedzia, żeby odwrócić jego uwagę, a potem zagryzłby niedźwiedzia. Wilkowi nie dałby się tak pogryźć, bo ma na to za silną magię. Wiem co potrafi, stoję u jego boku od trzech lat. I teraz mam nie być wredny, kiedy odwraca ode mnie głowę po tym, jak prawie zginął?

Głos basiora robił się coraz bardziej złośliwy, jednakże na niebieskookiej nie robiło to żadnego wrażenia.

– Jestem tylko lekarzem, nie mam prawa stawać między wami, zresztą wcale nie chcę. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to jesteś strasznie spięty i powinieneś wyjść i wziąć ze dwa głębokie wdechy, bo sama mam ochotę stanąć do ciebie tyłem i udawać, że śpię. 

Czarny wilk prychnął, a Ros miał ochotę wstać i się zaśmiać w jego pysk, jednak pozostał nieruchomo.

– Masz rację, nie powinnaś się mieszać – odbił w końcu piłeczkę. Wadera w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Szybko skończyła pisać, a kartkę wrzuciła do swojej torby – Muszę przygotować sprzęt. Zostajesz tu, czy chcesz mi pomóc?

– Pomogę ci.

Czarnowłosy podniósł się z ociąganiem i rzucił okiem na rannego, który nie mógł tego zobaczyć. 

– Dowódco, zaraz wrócimy – oznajmiła Quatar i wyszła z gabinetu, a Ikaharu poszedł za nią. Ros znów odetchnął z ulgą, co nie było mądrym posunięciem, gdyż zaraz zaniósł się kaszlem.


Następne dni rzeczywiście spędził w łóżku, pod troskliwym okiem Yules. Odpoczywanie w katakumbach było jak bycie zamkniętym w kamiennych lochach, gdzie można zorientować się w porze dnia tylko po natężeniu stłumionych głosów słyszanych za ścianą, jednak z dwojga złego, przynajmniej tutaj ktokolwiek go odwiedzał. “Kimkolwiek” oczywiście był Ikaharu, czasem pojawiał się Truce, a raz przyszli nawet Gra i Lore, którzy upierali się, żeby Ros im powiedział jak do tego doszło. Generalnie wszyscy byli w szoku i nie rozumieli co się stało, że ich szef skończył walcząc z kimś w tak zażarty sposób. Ten wilk mógłby zabić każdego za pomocą paru słów, a jednak posunął się do przemocy. Białe jednak był uparty i odprawiał ich z kwitkiem, twierdząc, że to tylko jego sprawa ale więcej nie dopuści do takiej sytuacji. Chciał sprawdzić możliwości Asmodaya. Poczuć siłę wilka, który był w stanie rozłożyć trzy inne osoby do stanu, w którym nie poznałaby ich własna matka. Teraz już w końcu rozumiał tę siłę i zdał sobie sprawę, że po tym doświadczeniu  jeszcze bardziej chciał ją poskromić. 

Ale najpierw musiał siebie samego złożyć w całość. 

To był już chyba siódmy dzień. Białe wstał i zrobił parę kółek po swoim gabinecie, by ostatecznie zatrzymać się przy terrarium z żabami. Grube, kolorowe płazy leżały rozwalone wśród torfu i cieszyły się światłem grzejącej je lampy, zupełnie nieprzejęte srebrzystą tęczówką, która obserwowała je z góry. Wilk już wcześniej mógł się w miarę swobodnie poruszać, Quatar nawet zdjęła z niego bandaże, jednak wciąż nie mógł powiedzieć, że był w pełni sił. Do biegania było mu daleko, o bardziej wymagających aktywnościach mógł pomarzyć. Część szwów była już do zdjęcia, jednak te utrzymujące najpoważniejsze rany musiały jeszcze poczekać. Przynajmniej pod grubym futrem nie były widoczne, choć głęboka, cięta rana na lewej pachwinie nie była czymś, co dobrze wtapiało się w siwą sierść. Miała niebiesko-burgudnowy kolor i stale sączył się z niej jakiś irytujący syf, na który nie pomagała większość leków. Wilk jednak postanowił się tym nie przejmować zanadto. Skoro mógł chodzić, musiał zacząć wracać do swojej codziennej rutyny. Gdyby zbyt długo nie pokazywał się przed gangami, w końcu ktoś nabrałby zainteresowania, a to było zbędne.

Wciąż żył. Wciąż oddychał. Wciąż chodził. 


Zarzucił na grzbiet płaszcz. Lekki i ciemnosiwy, długi na tyle, żeby zakrywać wadliwą nogę.

– Gdzie idziesz?

– Zobaczyć się z Lothainem.

Ikaharu lekko uniósł brwi. Siedział przy biurku Rosa i wypełniał dokumenty, które były jego częścią pracy. Praca dowódcy leżała na krawędzi blatu, ledwo naruszona, lecz na szczęście niezbyt pilna.

– Wezwać ci powóz?

Jednooki pokręcił głową, po czym podszedł do towarzysza i zajrzał w dokumenty, jakby od niechcenia.

– Nie, przyda mi się spacer. 

– To weź kogoś ze sobą. Wciąż powinieneś odpoczywać. 

Białe nie mógł z tym dyskutować. Był ranny i rzeczywiście powinien leżeć w łóżku. Szkoda, że leżenie zawsze było dla niego męczarnią, nawet kiedy nie miał siły by chodzić.

– Jeśli chcesz ze mną iść, to śmiało. Nie będę innych odciągał od obowiązków – rzucił żartobliwie, lecz z przekąsem. Nie spodziewał się jednak, że basior o turkusowych oczach rzeczywiście bez wahania odsunie od siebie dokumenty i intensywnie wpatrując się w srebrzyste ślepię, wstanie od stołu.

– No to chodźmy.


Ten dzień był pogodny, choć wietrzny, zresztą jak wiele poprzednich. Para wilków wyjątkowo wyszła w Dystrykcie II, by móc się nacieszyć promieniami słońca (i w przypadku Rosa - wszystkim, co nie było wnętrzem katakumb), spacerując często uczęszczaną przez wojsko i handlarzy ścieżką. Nie wymieniali między sobą wielu zdań, jednak zawsze czuli się ze sobą najlepiej gdy towarzyszyła im cisza. Do Centrum dotarli w zaledwie półtorej godziny, a trafienie do nowego mieszkania emerytowanego garbarza zajęło im kolejne trzydzieści minut. 

– Ładna chatka – rzucił Ikaharu, oglądając z zewnątrz kamienną konstrukcję, podczas gdy Ros zapukał do wrót. Oczywiście Xynth dowiedział się o tym, że Lothain stracił swój dom w pożarze, lecz nie dowiedział się jaka była tego przyczyna. Bandziorów w Królestwe nie brakowało, choć brak zainteresowania ze strony samego Białe był nieco zaskakujący. Ikaharu od dłuższego okresu czasu przeczuwał, że z jego dowódcą było coś nie tak, jednak nie potrafił wyciągnąć z niego informacji żadnym sposobem. I nie podobało mu się to. 

– Oh, Vay, Ikaharu, to wy – głos staruszka wyrwał czarnowłosego z zamyślenia, więc zaraz przydeptał do boku Rosa i przywitał się z Lothainem. Właściwie to Rosowi od samego początku bardziej zależało na spacerze, niż na wizycie u dawnego opiekuna, choć dobrze było nie dawać Erwinowi kolejnych powodów do czepiania się. Emerytowany garbarz nie mieszkał długo w swoim nowym domu, jednak nigdy nie miał w naturze narzekania, więc po prostu zaakceptował sytuację, w której postawił go los. Los, oraz Vay. To był już drugi dom kupiony mu przez młodego wilka, co budziło w staruszku pewne podejrzenia, jednak ponownie – Lothain brał to, co życie mu dawało.

Troje basiorów nie miało ze sobą wielu tematów do rozmów, więc spotkanie przebiegło błyskawicznie. Ledwo zdążyli wejść i wypić herbatę, a już za chwilę wychodzili, odprowadzani przez Meritha. Wszystko miało pójść sprawnie, gdy przy pierwszych krokach postawionych przez Lerdisa na chodniku, wiatr poderwał w górę jego płaszcz, prezentując starcowi długą, zszytą szramę.

– A gdzie ty się tak nadziałeś? – sapnął zaskoczony emeryt, najpierw skanując wzrokiem ranę, a następnie pysk Vaya. Skonsternowany Lerdis mógł tylko niezręcznie się uśmiechnąć i wymyślić na poczekaniu jakąś głupotę.

– Pomagałem znajomej przy oporządzaniu reniferów i jeden niefortunnie mnie poderwał porożem na górę. Byłem nieostrożny i tyle.

Lothain nie wydawał się kupować tej śpiewki. Pokaleczone łapy jednookiego przykuły jego uwagę już na samym początku, poza tym wilk wyraźnie kulał, a teraz to… Mimowolnie zaczął się zastanawiać co jeszcze sześciolatek miał przed nim do ukrycia, więc spojrzał na Ikaharu, jednak brugi basior stale utrzymywał ten sam beznamiętny wyraz na pysku, jakby nic nie wiedział i nic go nie obchodziło. Starzec mógł tylko kiwnąć głową, niepocieszony, gdy niespodziewanie Vay zrobił większy krok, zasłaniając mu widoczność. Zdezorientowany wilk już chciał zrugać wychowanka, nie rozumiejąc o co chodzi, jednak gdy usłyszał grobowy warkot dochodzący z dwóch gardeł, stracił na to odwagę. 

Tymczasem potężny, czarny Xynth szczerzył zębiska w nienaturalnym uśmiechu, nieporuszony grożącym spojrzeniem ani zjeżonego na sztorc Rosa, osłaniającego niedużego staruszka, ani stojącego z boku Ikaharu, który z przerażeniem obserwował jak blisko rosowegto pyska znajdował się ogromny łeb rywala. W jego głowie nagle elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce, a pytanie “dlaczego?” zaryczało głosem tysiąca syren.

– Oh, znów się spotykamy… Vay – Asmoday zaczął swoją grę, tylko na chwilę zerkając na starcze ciało, chronione przez jednookiego basiora i choć nie można było wyczytać z jego mimiki żadnego wyrazu, Ros doskonale wyczuwał w jego chorobliwie intensywnej aurze zadowolenie. Białooki nie mógł postępować gwałtownie, choć instynkt samozachowawczy wył, nakazując czerwonookiemu się wycofać. Zbyt blisko. Był zdecydowanie zbyt blisko, a Białe nie mógł się wycofać przez przeszkodę w postaci Lothaina. Stał więc uparcie, nie dając się przepchnąć. 

– Łaskawie się odsuniesz, czy mam ci pomóc? – wywarczał nisko.

– Ah, przepraszam za moje maniery, chciałem się tylko przyjrzeć. Ostatnim razem kiedy się widzieliśmy, zaledwie parę dni temu, wyglądałeś naprawdę kiepsko. Myślałem, że nie dożyjesz - czaszka zarechotała złośliwie, wycofawszy się o zaledwie kilka centymetrów. Nagle jednak spoważniał – Ale najwyraźniej jeszcze dychasz.

Lothain w końcu się odsunął, jednak Rosowi nie zdało się to na nic. Łeb Asmodaya znów się nad nim nachylił, niczym wąż obserwujący schorowaną mysz. Jego głos również zniżył się, osiągając ton zaledwie pomruków. Gdyby ranny wilk był mniej spięty, po jego plecach przeszedłby dreszcz.

– Ale wciąż nie wyglądasz najlepiej. Jeśli szukasz kogoś, kto pomoże ci zakończyć to cierpienie, wiesz gdzie mnie znaleźć.

Podobnie makabryczna oferta zalała Lerdisa falą gorąca, spowodowaną nagłym wyrzutem adrenaliny. Przestał się bać. Już dawno przestał. Naprężył się jeszcze bardziej, sięgając do potwora jeszcze bliżej, jeszcze mocniej zaciskając szczęki, chcąc stanąć z nim na równi. Sięgnąć tych szkarłatnych ślepi. Nawet dużo niższy. Nawet dużo słabszy. Nawet zraniony.

– Nie tak szybko, mogę cię jeszcze zaskoczyć – rzucił półszeptem, a paskudny uśmiech Asmodaya został odwzajemniony. 

To było szaleństwo. W całej tej nienawiści odczuwał jakąś chorą satysfakcję, która tylko pchała go dalej w szczęki tego diabelstwa, z którym mógł skończyć już dawno temu. Ośmieszał się, dawał się ranić i patrzył jak inni są ranieni, ale nie mógł się zatrzymać, przed rwaniem tego dalej. 

Tym razem to Xynth się wycofał, z rozbawionymi, niskimi pomrukami.

– Mhm, moja propozycja wciąż jest aktualna, Szefie.

I z tymi słowami obrał nowy kierunek. Odszedł tak szybko, jak się pojawił. Jak zły sen. Nie, coś gorszego - sny nie mogły bezpośrednio wpływać na rzeczywistość, a gdy rozkojarzone spojrzenie Rosa spotkało się ze wściekłymi ślepiami Ikaharu, a następnie przerażonym, wzrokiem Lothaina, wilk poczuł w kościach, że coś się zmieniło.


<Asmoday?>

Słowa: 4800 = 715 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics