– Dzień dobry… Chciałam podziękować za pomoc i…
– Dzień dobry, dzień dobry – wymruczał ten, odstawiając trzymaną tacę na bar. Rozejrzał się po otoczeniu po raz ostatni, nim niespodziewanie jego duże cielsko pochyliło się nad blatem, zbliżając do zaskoczonej tym ruchem wadery – Wiem w jakiej jest Pani sytuacji, więc tym bardziej wolałbym, aby Pani tutaj nie przychodziła. Ja i moja żona nie chcemy kłopotów.
Oschły ton był jak kubeł zimnej wody wylany prosto na jej łeb. W pierwszym odruchu poczuła ogromną złość, ponieważ sytuacja w której się znalazła nigdy nie była jej wyborem. Nie ona wysłała za sobą list zlecający zabójstwo; nie ona zażyczyła sobie tracić moce; nie ona zaciągnęła siebie do karczmy, a potem do szpitala, do cholery! Jednak uświadomiła sobie, że karczmarz też nie miał wyboru - chciał tylko bezpieczeństwa dla siebie i swojej rodziny. Nawet nie mogła być na niego zła, co wypełniło ją tylko większym poczuciem bezsensu. Jej łeb opadł, a lodowate oczy wbiły się w blat. Nie mogła tak szybko odejść, choć w tamtym momencie nie było rzeczy, której pragnęłaby bardziej.
– Rozumiem… – rzuciła niemrawo, na powrót podnosząc wzrok. Dostrzegła w drugim wilku jakiś żal, którego postanowiła do siebie nie dopuszczać – Zaraz stąd pójdę ale… orientuje się może Pan, gdzie jest pan Artem? Mówił coś o swoich planach? Muszę go znaleźć.
– Nie. Myśmy też widzieli go ostatni raz jak odprowadzał cię do szpitala.
– A nie znalazł Pan może gdzieś tutaj tajemniczej torby..?
- Jeśli zostawiłaś tutaj cokolwiek, prawdopodobnie ktoś już to sobie wziął.
Pomimo wyraźnego współczucia, cierpliwość wilka najwyraźniej została wyczerpana. Obdarzył ją ostatnim spojrzeniem, po czym wyminął i ruszył w głąb karczmy milcząc. Rozczarowana wilczyca westchnęła i odsunęła się od blatu. Jej sytuacja była, lekko mówiąc, wybitnie słaba. Stróż podejmujący się jej sprawy rozpłynął się jak ciepły kłąb oddechu w lodowatej, wieczornej mgle, a razem z nim jakiekolwiek dowody na wydarzenia, których Zerdinka doświadczyła. Ponadto jedyne wilki mogące pełnić rolę świadków, ewidentnie nie zamierzały angażować się w sprawę tak wysokiej rangi, zresztą, w oczach Marv’a Vallieana zdawała się już być martwa. Stąd to jego przestraszone, żałujące spojrzenie, które mogłoby mówić: ‘byłem pewien że już po wszystkim’.
Pochyliła głowę, zmarszczyła czoło, jednak nie trwało to długo. Znerwicowane, nakręcone aż do skrajności zmysły podpowiedziały jej, że stała się obiektem czyjegoś zainteresowania. Gdy trafiła na parę niejednolicie niebieskich oczu, ich właściciel już był blisko.
– Zgubiłaś torbę? – rzucił na przywitanie.
– Uh, tak… nawet dwie… – palnęła bezmyślnie, po czym jakaś wiązka nowej energii wypełniła jej ciało. Czy to możliwe, że… – Znalazł Pan jakąś?
Czarnowłosy przybysz jednak uśmiechnął się, a jego głos nabrał nieco żartobliwego tonu.
– Nie, nie znalazłem, choć podejrzewam, że kilka takich wala się po Centrum.
Nadzieja prysła, a razem z nią jakikolwiek wyraz emocji znajdujący się na pysku zielarki.
– Może gdyby Pani powiedziała co było w środku, byłoby łatwiej.
– W środku… – zaczęła niemrawo, jednak najpierw musiała odszukać odpowiednie słowa, nim dokończyła wypowiedź – Jedna była typową, zielarską torbą z medykamentami w środku, a w drugiej był… była ważna dla mnie biżuteria…
Celowo pominęła fragment o liście i materiałach. Zdała sobie sprawę, jak irracjonalnie to brzmiało. Oczywiście, że gdyby ktoś znalazł cenną biżuterię to nie chciałby jej nikomu oddawać, chyba że za pieniądze, a ona jej tak po prostu… szukała. Z nerwów złapała łapą za zwisający z jej szyi naszyjnik i ciągle go trzymała, znów spoglądając na towarzysza, oczekując jego reakcji. Obcy nie wyglądał jednak, jakby chciał ją wyśmiewać, czy oceniać. Po prostu obserwował, jak nowe myśli odbijają się lustrem na jej pysku w postaci kolejnych zmarszczek i podrygów.
– To rzeczywiście bardzo niefortunne – przyznał w końcu.
Skinęła głową w odpowiedzi. Jeszcze raz obejrzała się za karczmarzem, który tylko co jakiś czas zerkał z wyraźną konsternacją to na nią, to na czarnego basiora.
– Ale może jeszcze uda się je znaleźć, nie można tracić nadziei – niebieskooki wilk wzruszył ramionami, brzmiąc jakby odnalezienie zguby było tylko kwestią czasu – A tymczasem co Pani powie na coś ciepłego do zjedzenia? W międzyczasie Pani powie coś więcej o tych torbach, może wspólnie uda nam się na coś wpaść.
Niebieskooka aż otworzyła szerzej oczy z zaskoczenia. Jasne, że nie mogła wplątywać obcych wilków w jej problemy, a już w szczególności problemy tej wagi… i zdecydowanie nie powinny być to całkiem obce wilki. Oczami wyobraźni już widziała, jak masywny basior zaciąga ją w jakąś uliczkę i zabija jednym uderzeniem jakiegoś ciężkiego, tępego obiektu… Zamroczyło ją na samą myśl, a po grzbiecie przeszedł gryzący dreszcz.
Nie, najpierw musiała znaleźć Artema… a potem…
– Proszę Pani..?
Drgnęła, wracając na ziemię. Grawitacja nagle zadziałała mocniej, albo to jej łapy zapragnęły odpoczynku po trzech dniach tak skrajnego wycieńczenia i się zatrzęsły. Tylko jakby… zmartwione spojrzenie basiora utrzymało ją na ziemi. Dwa skrajne odcienie niebieskiego.
– Zgoda… – westchnęła, próbując się wyprostować i wyglądać jakby wcale nie była w ekstremalnym dystresie - To znaczy… bardzo chętnie. Dziękuję.
<Mordimer?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz