To
był mroźny wieczór. Królestwo Północy ponownie ukazało swoje prawdziwe
oblicze, smagając zimnym wiatrem każdego, kto śmiał wychylić nos zza
progu. Ciskało kryształami zmrożonej wody w ich oczy i odsłanianą przez
dzikie podmuchy skórę, dźgając, gryząc i szczypiąc, dopóki jego ofiara
nie schroniła się pod dachem lub nie uległa morderczym temperaturom.
Kraina Wiecznie Skuta Lodem zwróciła się przeciw swoim mieszkańcom,
nękając bezdomnych i podróżników, nieuważnych i pechowców.
A także jedną, samotną odkrywczynię podpadającą pod tę ostatnią kategorię.
Xeva
wlokła się łapa za łapą po ulicach Centrum. Szła prawie na oślep,
ogłuszona przez wiatr ciskający jej w pysk ostre kryształki lodu. Miała
donieść dokumentację swojej ostatniej podróży do gabinetu odkrywców -
taki były zalecenia jej przełożonych - ale już dawno pogodziła się z
tym, że nie wypełni oczekiwań szefostwa tego dnia. Śnieżyca zaskoczyła
ją jeszcze na szlaku. Zanim doszłaby do biura, burza rozpętałaby się już
na dobre.
Miała
wrażenie, że całe jej ciało zmieniło się w sopel. Mięśnie były sztywne,
a każdy krok bolał, nie mówiąc już o tym, że raz po raz potykała się to
o własne łapy, to o bloki zamarzniętego błota wiecznie pokrywającego
ulice Centrum. Głośno przeklinała, próbując odzyskać swoją równowagę, jednak huczący żywioł zagłuszał jej słowa. Miała wrażenie, że starła sobie poduszki na stopach aż do żywego mięsa. Z każdym krokiem czuła, jak
przeszywają je igiełki bólu - zupełnie, jakby stąpała po potłuczonym
szkle. Nie pomagał jej też fakt, że jej przedramiona zdobiły dwie długie
rany ukryte pod przemoczonymi bandażami.
Po
co ona to zrobiła? Dlaczego pomyślała, że odprawienie rytuału przed
wyprawą będzie dobrym pomysłem? Cóż, może dlatego, że zawsze tak
robiła... No i nie czuła się za dobrze, a modlitwa jej w tym pomagała.
Teraz jednak jej samopoczuciu daleko było do radości. Ba, miała
wrażenie, że jej skóra płonie wzdłuż cięć, które z każdym metrem robią
się coraz głębsze. Koniec końców wyszło na jedno.
I tak było okropnie.
Przełknęła ślinę. Nie wiedziała, gdzie jest. Musiała spojrzeć, mimo że trudno jej było wytrzymać nawet z zamkniętymi oczami. Desperacko potrzebowała punktu odniesienia. Nie potrafiła się odnaleźć bez swojego węchu i wzroku. Zebrała się w końcu w sobie, przygotowując się mentalnie na ból, po czym rozchyliła powieki.
Wszystko wyglądało tak samo.
Momentalnie
pożałowała swojej decyzji. Zimno przeszyło jej nieruchome ciało, a rozszalały wiatr zaatakował jej ślepia, wgryzając się w powieki, zmieniając jakikolwiek ślad wilgoci w mroźną taflę. Zadrżała
tak gwałtownie, że omal nie upadła. Złapała jednak równowagę, walcząc ze
zmęczeniem i nagłą chęcią położenia się na bruku. ,,Nie przesadzaj, do
cholery", powiedziała sobie w myślach, próbując zdusić w sobie poczucie
absolutnego nieszczęścia. ,,Dlaczego to zawsze ja muszę pakować się w
tak chujowe sytuacje? Pierdolona zima, pierdolony śnieg, pierdoleni
odkrywcy...", wyklinała w myślach, zbaczając z kursu w stronę bocznej
uliczki. ,,A teraz jeszcze się zgubiłam!".
Marzyła tylko o jednym - ułożyć się przed swoim kominkiem, zawinięta w skóry, sącząc ciepły napar z ziół. Właściwie to była pewna, że każde inne miejsce na kontynencie było lepsze, niż to, w którym się teraz znajdowała. Nawet wizja przebywania na Latających Wyspach wydawała się być bardziej zachęcająca.
Weszła
między dwa wysokie budynki, które swoimi mocnymi ścianami ograniczały
nieco morderczy wicher. W końcu mogła wziąć głębszy oddech, który nie
zmieniał tyłu jej gardła w palące lodowisko. Dyszała ciężko, próbując
pozbierać myśli. Poprawiła oblodzony kaptur na długich uszach i
otworzyła oczy, chcąc się zorientować w swoim położeniu.
Zamarła.
Przed
nią stał wysoki, postawny basior. Wyglądał niczym rzeźba z ciemnego
marmuru, nieczuła na morderczą pogodę. Jasna czaszka na jego pysku
zlewała się z zaspami śniegu w tle, iluzjonistycznie pozbawiając go
głowy.
Waderę
przeszył zupełnie inny rodzaj zimna. Nagle zapomniała o popękanych
opuszkach łap i zmarźniętym nosie, o lodowych strąkach obciążających futro i o ranach na łapach. Poczuła, jak jej mięśnie szyi instynktownie próbują
unieść posklejane soplami włosy na karku. Mimowolnie złapała telekinezą za
rękojeść sztyletu przytwierdzonego pasem do uda. Czekała, albowiem jej
najbardziej prymitywne instynkty nie pozwalały na zrobienie pierwszego
ruchu.
~*~
Zadrżało. Nie z zimna. Nie czuło zimna od dawna.
Pełzło, szło, leciało pod budynkiem. Płatki śniegu przenikały masę mięsa, przelewającą się powoli do przodu.
Nagle przyspieszyło.
Pogalopowało
do przodu, bijąc skrzydłami, lewitując nad zmarźniętą ulicą, uderzając
kopytami o kocie łby. Zatrzymało się u wejścia do bocznej uliczki, tuż
za Teneriską. Mogło jej dotknąć. Za wcześnie.
Obróciło
powoli głowę w stronę basiora. Wpatrywało się w niego mlecznymi oczami,
oblizując powieki szerokim językiem przebijającym się przez kość
nosową. Nie mógł go widzieć, wiedziało o tym. Ona jednak mogła. Nie, było jeszcze za wcześnie. Za wcześnie na taką bliskość. Nie mogło jej jednak zostawić samej z nim.
Wiedziało, czuło.
Zostało.
<Panie Asmoday?>
Słowa: 747 = 33 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz