sobota, 18 lutego 2023

Od Rosa, CD. Asmodaya

Piski i zawodzenie przerażonych wilków przeszyły łeb białego basiora jak niekończąca się wiązka prądu. Aż się skrzywił i zasyczał, a jednak wciąż nie był w stanie zdjąć spojrzenia z, o ironio, kolejnego mutanta. Tłum w panice rozstępował się na obie strony, włażąc na siebie, potrącając i spychając na niższe rzędy trybun – w obliczu ogniście rudej bestii górującej nad nimi; bestii, której ślina zmieszana z krwią zamordowanych wojowników kapała na widownię, każdy stracił rozum. W zatrważającej walce o swoje życie nikt nie był w stanie dostrzec, że monstrum miało jeden cel, a ten cel właśnie próbował wtopić się w tłum i zwiać najbliższym wyjściem. Stojący między nimi Ros również nie miał na co czekać. Jak raz postanowił posłuchać swojego ciała, które kazało mu brać błyskawicznie nogi za pas i obrócił się w kierunku jednego z pustych korytarzy, wbiegając w jego światło. Nie zdążył jednak postawić równo łap, gdy nagły trzask drewnianego szkieletu areny zmieszał się z kolejną falą krzyków, jednak nie tyle przerażonych, co wybitnie cierpiących. Kamienna ściana musiała się zawalić i przygnieść widownię ale problem Lerdisa leżał gdzieś indziej – razem ze ścianą, również wyjście z korytarza zostało zablokowane, a wilk został uwięziony. Tia, zawalona ściana… Nie zawaliła się przecież sama!

Jak silne jest to kurestwo?!

Nagle i ostatnie wyjście z korytarza zostało przysłonięte, a charakterystyczna, czarna sylwetka potrąciła Rosa, niemal zwalając go z nóg. Czerwone ślepia błysnęły wściekle, kiedy ich właściciel łapał równowagę. 

– I czego tu kurwa stoisz?! – ryknęła czaszka, a dwie mniejsze postacie minęły jednookiego, nawet na niego nie spoglądając. W oczach niebieskookiego Khado, którego Ros rozpoznał jako Edena, zalśnił strach, gdy zdał sobie sprawę, że przecież stąd też nie było wyjścia.

– Musim…

Nie zdążył dokończyć .

Rudy, a w zasadzie już rudo czerwony pysk wepchnął się do korytarza i choć spomiędzy rozszczepionych szczęk zwisało ciało jakiegoś wciąż zawodzącego nieszczęśnika, oszalałe oczy były zafiksowane na tylko jednej postaci. Za potworem do środka wyślizgnęły się długie kończyny, pozwalające mu przesunąć się w przód korytarza, bliżej uwięzionych postaci.

Asmoday znów głośno zaklął, a Ros wiedział, że nie chce tak umierać. Skupił się. Musiał tylko dobrze złapać… jakoś… coś..? Więc jednym szarpnięciem telekinezy zrzucił z siebie płaszcz, po czym chwycił z całej siły to, co kiedyś było aurą bestii. Rzucił rozkazem: W tył! Jednak ten zaryczał i pokręcił łbem, ledwie wypluwając ciało poprzedniej ofiary. Nie o to chodziło. Ros tylko spojrzał w bok i zmierzył się spojrzeniem z Benaresem, który najwyraźniej nie spodziewał się, że jego magia po prostu odbije się od tej należącej do białookiego, który wpadł na podobny pomysł. 

– Wypierdalajcie stąd! – wypluł Ros i jak ostatni szaleniec podszedł do potwora, niezmordowanie krzycząc – Do tyłu! No już, cofaj się, cofaj, cofaj!

Bestia warczała i marudziła, zapluwając wszystko spienioną śliną i kręcąc łbem, gdy ta mała istota nieumiejętnie próbowała nią kontrolować. Lerdis za to miał wrażenie, że zanim to monstrualne coś całkiem wypełznie z korytarza, on sam zdąży się zrzygać i po prostu tam zdechnie. To co kiedyś było kwintesencją istoty świadomej, to co tak uparcie próbował utrzymać, z każdą chwilą kruszyło się coraz bardziej, niczym zwisający nad oceanem klif. Wpadało w zimną, czarną otchłań jakiejś martwicy, a Ros stał na krawędzi i próbował utrzymywać ją w ryzach. Gdzieś z tyłu zabrzmiał głos Asmodaya i niespodziewanie, gdy tylko monstrum wychyliło łeb z wejścia przeraźliwie przy tym  zawodząc, oba pionki czerwonookiego wyskoczyły wykorzystując okazję. Sam ich dowódca jednak był zbyt niewymiarowy na takie akcje i zaraz zrównał się z Rosem, jakby próbując się zorientować jak długo Lerdis był w stanie jeszcze wytrzymać. Po rosowej minie i coraz agresywniejszych ruchach  bestii łatwo było dojść do wniosku, że nie za długo. Czerwonooki zaklął, a Rosowi przeszło przez myśl, czy czarnowłosy basior nie wykorzysta go jako żywej tarczy, a potem znów wrzeszczał na samego siebie w myślach, że bestia z każdym krokiem coraz bardziej mu się wymykała. Niespodziewanie Asmoday sam rzucił się w przód, a resztki kontroli jakie białooki miał nad monstrum pękły. Po wszystkim. Monstrum wyczuło swojego przeklętego twórcę. Lerdis zaklął na głos, gdy zamrowiło go pod czaszką a widok zafalował, lecz zaraz się ogarnął i spojrzał za Xynthem, który… którego już nie było w korytarzu razem z nim. Bestia wściekła się na powrót i wgramoliła do środka jeszcze bardziej, pobudzona zapachem wroga, próbując dosięgnąć jednookiego umysłowego natręta. Wilk nawet nie miał czasu na wyklinanie tego, że został wykorzystany i porzucony. W pośpiechu stworzył z lodu gruby taran i podjął się desperackiej próby odgruzowania pogrzebanego wejścia, uciekając jak najdalej od długich, powykręcanych kończyn. Bestia ledwo zdołała smagnąć szponem łapę basiora, gdy kamienna ściana osunęła się, powalając Rosowi wyślizgnąć się niebezpieczeństwu. Wychodząc poza mrok korytarza momentalnie spojrzał w górę, by ocenić stan zniszczonej ściany, jednak tak jak się spodziewał – mury rzeczywiście się skruszyły, jednak siatka otaczająca arenę wciąż uniemożliwiała wydostanie się na zewnątrz. 

– Niesamowite, żyjesz.

Białe uszy zastrzygły, a mordercze spojrzenie padło na Asmodaya, który nonszalancko siedział na trybunach, jakby oczekując na rozwój wydarzeń. Ros zeskoczył z gruzu i obejrzał się na zad monstrum, które ewidentnie wcisnęło się za daleko niż powinno w korytarzu. Wciąż przeraźliwie wyło i szarpało, a jego uwolnienie się było kwestią czasu.

– Ja jeszcze żyję ale chciałbym zobaczyć jak sam sobie z nim radzisz – fuknął Lerdis, który pomimo ogólnej wrogości podszedł do czerwonookiego. Tamten w odpowiedzi prychnął – Widzę, że ty też nie możesz się tego doczekać. 

– Przezabawne. – wymruczał Asmoday bez grama wesołości, a jego wzrok wciąż świdrował trzęsącą się kopułę kamieni – Właśnie zablokowali wszystkie wyjścia. Jesteśmy uwięzieni.

Jednooki przez chwilę milczał. Miał w głowie tak dużo pytań, że nie wiedział, które powinien zadać jako pierwsze. 

– Jakie ma słabe punkty?

Czerwone ślepia ześlizgnęły się na to białe.

– Dlaczego miałbym to wiedzieć? – prychnął Xynth, jednak wystarczyło jedno, dosadne spojrzenie To ty masz skaner w głowie. Jak ci się wydaje?

Ros miał ochotę złapać za ten martwy, cyniczny ryj i wgnieść go w kamień. Mógłby to zrobić. Chciał to zrobić. Ostatecznie zacisnął zęby i odwrócił swoje myśli od Asmodaya, skupiając się na sytuacji. Poprzedniego dnia przybył w to miejsce z Bisigalem i szóstką jego wilków. Powinni już się zorientować, że ich dowódca nie wyszedł z terenu areny i oczywiście będą go szukali, nie wspominając o tym, że ktoś z zarządu przecież musiał także pozbyć się w końcu potwora. Ros więc miał kilka opcji, na przykład mógł się schować i przeczekać albo… 

– I co, wpadłeś na coś?

 Nim podjął decyzję, ruda powykręcana poczwara wygrzebała się z gruzów i głęboko zaciągnęła się zapachem otoczenia. Gdyby nie ten gest, Lerdis zapomniałby o ilości ciał porozrzucanych po całej arenie. Zerknął na Asmodaya.

– Jesteśmy w punkcie bez wyjścia. Jak ci się wydaje?

Xynth powstał i choć siedział w rzędzie niżej niż Ros, ich głowy były na tym samym poziomie. Białe poszedł w jego ślady. Stali przez chwilę nieruchomo, podobnie jak zasapana, połamana bestia, szukająca w jakiś sposób tropu stwórcy. Nastał ten moment, w którym już nie było opcji na dalszą dyskusję i sytuacja wymagała czynu. Jednooki nawet nie potrzebował poleceń ani planu. Obserwując całą nieruchomą sylwetkę samozwańczego naukowca, mógł do pewnego stopnia odczytać jego zamiary, choć wizja była bardzo skomplikowana i zwyczajnie dziwna. Ktoś inny mógłby podskoczyć przy nagłym ruchu tego wychudzonego cielska gdy wystrzeliło w dół trybun, lecz Ros tylko skrzywił się pod nosem, nim sam ruszył do akcji. Potwór planował zabić Asmodaya, to było jasne i tak samo jasne było to, że Xynth nie miałby szans w starciu jeden na jednego. Białooki byłby następny w kolejce, a jego szanse wcale nie byłyby większe.

Do dupy.

Ruda bestia podkurczyła kończyny, odnajdując tego, którego szukała, a następnie puściła się za nim w szaleńczym pędzie, ślepym do tego stopnia, że nie zdążyła zahamować i spadając w dół areny zdołała tylko wyrwać z trybun kilka ławek. Ze środka nagle rozbrzmiał wrzask kolejnych istnień, a ryk mutanta zatrząsł areną. W górę poderwały się tumany piasku odcinając widoczność, gdy bestia wzięła się za uciszanie uwięzionych z nią dusz. 

Białe oko tylko na chwilę spoczęło na Asmodayu, który odwzajemnił to spojrzenie, lecz żaden się nie odezwał. Chwile mijały, a w ich głowach nie powstawał nawet zalążek planu. W końcu dopadając do dolnej części trybun, Białe złapał za kilka z naruszonych desek, będących do tej pory siedziskami, i bezczelnie wyrwał je razem z gwoździami. Z braku lepszego zajęcia (ani możliwości obrony) drugi wilk do niego dołączył, jednak krzyki jeszcze nie ustały, kiedy rozdziawiona paszcza ponownie wychyliła się z piaskowego obłoku. Wszystko zadziało się błyskawicznie. Ogromne pazury wyorały w kamieniu grube doły, kiedy powykręcane cielsko ukazało się dwójce wilków. W następnej już chwili monstrum zaszarżowało i zanim ktokolwiek mógł zareagować Asmoday znajdował się dwa metry dalej, między jego zębiskami. Podniósł się wrzask jeden, dołączył do niego drugi, a potem trzeci, kiedy brzuch bestii został przebity drewnianym palem. Bestia szarpnęła i wypluła czarnego basiora, jednak jej niezadowolenie nie opadło, a wręcz wzniosło się na wyżyny wkuriwenia. Lerdis nagle odniósł wrażenie, że ta tylko urosła, prostując się na krzywych łapach, z deską wystającyą z jednego boku. Martwe oczy pociemniały jeszcze bardziej, a z nozdrzy buchnął kłąb pary. Niezdolny do zamknięcia się pysk niespodziewanie zawisł nad łbem jednookiego, wydając z siebie bolesne pomruki, jednak ten nie zamierzał się przyglądać. Nim potwór ruszył, basior uskoczył w bok, a za nim leciał kolejny drewniany pal. Drewno świsnęło i odbiło się tuż pod żuchwą bestii, która jeszcze próbowała złapać za zad napastnika. Mając jednak większe od niego cielsko, jej naturalnie łatwiej było się przemieszczać między trybunami, zaś mniejszemu wilkowi… zdecydowanie łatwiej było stracić równowagę. Padł na brzuch jak długi, a jego tylną nogę przeszedł gwałtowny impuls w miejscu pięty. W następnej chwili był już ciągnięty w tył i choć próbował się wyrwać, miał wrażenie że w ten sposób tylko straci nogę. Wrzeszczał z bólu, wyżynając w podłożu kolejne koleiny, gdy zębiska chwytały coraz dalej i dalej. W desperacji próbował przewrócić się na grzbiet żeby złapać kontakt wzrokowy z potworem, jednak to nie był już wilk. Tam nie było co łapać. Był zbyt zniszczony, a Lerdis wciąż ujadał jak oszalały. Miażdżący uścisk w nodze odbierał mu zdolność widzenia i racjonalnego myślenia. W ostatniej chwili przestał się szarpać i wziął pazerny wdech, a ból przeszedł na całą lewą kończynę, rozciągając się do rdzenia kręgowego. Nacisk nagle zelżał. Wilk pod wpływem adrenaliny zerwał się na bok i podniósł łeb, próbując poznać napastnika, choć pierwszym co zobaczył na kolorowej plątaninie futra był intensywnie czerwony kłębek chaotycznie czepiających się siebie nici. Wiedział czym był ten kłębek i nim do końca odzyskał zmysły, na powrót rzucił się na wroga. Tym razem innego wroga, niż wspomniany kłębek. Asmoday nie mógł nawet wzrostem konkurować z bestią, a co dopiero masą, więc z każdą chwilą zdawał się znikać pod krwisto rdzawą masą. Poszarpane drewno wypadło z jej boku, pozostawiając poszerzającą się dziurę. Wzajemnie kąsali się po szyjach, kończynach, uszach, warcząc i rozdzierając skórę i choć ta bestii zdawała się być dużo grubsza, po chwili Ros nie był w stanie określić który z nich nagle zalał się strumieniem szkarłatu. Którykolwiek by to nie był, oboje zaczynali się krztusić, tarzając w posoce, charcząc i plując w walce o przetrwanie. Biały wilk natychmiast do nich dołączył, karykaturalnie skacząc i odciążając nogę. W końcu doskoczył i zacisnął szczęki na uchu bestii. Zaparł się na wszystkich czterech kończynach i całej siły pociągnął w swoją stronę, odsłaniając Asmodayowi tchawicę. Ostre zęby czerwonookiego nie potrzebowały zaproszenia, natychmiast tnąc i rozgryzając tkanki do momentu, w którym ilość krwi wystarczyłaby, żeby cała ich trójka mogła się w niej wykąpać. Bestia szybko straciła dech. Walczyła i szarpała, jednak dwaj pchani żądzą przetrwania napastnicy nie dali jej szans. Białe oparł się o nieruchomy łeb i głośno zasyczał, patrząc na swoją nogę.

– Kurwa, znowu lewa – wymamrotał, podciągając ją pod siebie, a dopiero potem spojrzał na drugiego wilka. 

Asmoday tymczasem zaniósł się kaszlem, a z pyska i otworów nosowych wycharczał krwiste gluty. Wyglądał gorzej niż po ich własnej walce. Boki jego ciała były brutalnie pokaleczone, podobnie jak drżące, przednie łapy, a zziajany Ros zastanawiał się co z tym faktem zrobić. Dostrzegł jednak coś jeszcze. Podniósł się, marszcząc brwi.

– Ej, ty.

Rozdygotana czaszka podniosła się, a spod fałdu skóry niespodziewanie wylała się mała kałuża, już chuj wie czyjej, krwi. Nie to jednak zwróciło uwagę Rosa.

– Ty nie czujesz bólu – wymruczał z konsternacją.

Czerwone ślepia jakby zabłysnęły bardziej i choć głos czarnowłosego zazwyczaj był niski, tym razem brzmiał jakby jego krtań była ściskana przez imadło.

– No co ty… 

Białe patrzył na niego i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu, nawet krótko się zaśmiał. Po tym jednak minął rannego basiora i podskakując skierował się do wyjścia, stale czując na grzbiecie palące, czerwone ślepia. Nie przejmował się tym jednak. Podszedł do zamkniętej bramy i przyłożył nos do zapieczętowanego przejścia. Wziął wdech.

– OTWIERAJCIE TO KURWA – ryknął. Sekundę później zamki trzasnęły, a w przejściu pojawił się nie kto inny, jak sam organizator wydarzenia. 

– Dowódco B… Białe! Naprawdę tu byłeś! Na bogów, jesteś cały we krwi, czy ty...? Czy ja..?! – jąkał Kolano, wyraźnie przejęty całym wydarzeniem. Jego oddech był nierówny, a wzrok rozbiegany, gdy śledził całe ciało białego - teraz już czerwono białego - wilka. Nie zwrócił uwagi, że zaraz za nim do środka wbiegli Benares i Eden, którzy natychmiast zlokalizowali swojego dowódcę, a potem cały tłum gapiów wyższej i niższej rangi. Każdy chciał zobaczyć wynik masakry, niektórzy szukali bliskich, płakali i skomleli, piszczeli i wymiotowali.

– Szefie! – krzyknął nawet skądś Bisigal, jednak gdzie Ros by nie spojrzał, widział tylko te głupie, przeszkadzające wilki. Nie miał czasu.

– Przy zwłokach wykrwawia się jakiś wilk, niech ktoś go połata – rzucił, nie odpowiadając na przejęty ton Kolana – Może być na mój koszt, niech stracę – dodał z syknięciem, podciągając pod siebie kulawą nogę.

Basior kiwnął głową i od razu machnął na kogoś łapą. W tłumie i zamieszaniu Lerdis nie był w stanie się zorientować w sytuacji, więc zwrócił łeb na czarne ciało, podpieranie przez dwie mniejsze sylwetki w oddali. Obserwował go do momentu, w którym niski bas Kolana przedarł się przez cały tłum i kazał wszystkim wypierdalać, a do akcji wkroczyli osiłkowie. To nie była najbardziej elegancka gala, więc niejedna osoba wyleciała na kopniakach. Wykorzystując sytuację, Białe po prostu próbował wtopić się w tłum, choć nie pomagało mu w tym to, że tłum się przed nim rozstępował jakby roznosił zarazę. Zakrwawiony, kulejący, z mordem w oczach. W końcu pozwolił sobie na odetchnięcie, gdy u jego boku pojawiła się sylwetka dowódcy piątej frakcji jego gangu. Bisigal z chłodnym wyrazem na pysku nachylił się nad zakolczykowanym uchem.

– Potrzebuje Szef medyka? 

– Nie, ale daj mi płaszcz.

– Oczywiście. 

Płaszcz Bisigala nie był w stanie zakryć ani wyraźnej kulawizny, ani plam z krwi okrywających pół rosowego pyska, jednak jeśli basior miał czuć się jak obrazek na wystawie, to przynajmniej gapie zapamiętają jego pysk, a nie odniesione obrażenia. Nagle miało to niezwykłą wagę. Zawsze miało. Możliwie szybko wysunęli się z tłumu, a za ich plecami słychać było krzyki Kolana, który prawdopodobnie pierwszy raz w życiu nie był w stanie opanować sytuacji. Wilki były roztrzęsione. Jedni chcieli odzyskać zwłoki, inni żądali zwrotu pieniędzy, a jeszcze kolejni dociekali czy to była część programu. Ros rozmasował czoło.

– Wracamy do domu, Bisigal. Ten kurwidołek doprowadza mnie już do szaleństwa – zawarczał, a kolejne spojrzenia opadały na jego sylwetkę. Ich głosy stawały się tym bardziej natrętne, im więcej wilków go rozpoznawało. Łączyli kropki. Bestia była martwa, a dowódca Krwistych wyszedł z tego żywy. Co tam zaszło? Czy był ktoś jeszcze? Czy bestia naprawdę została pokonana? To naprawdę był ten wilk? Ilu poległo?

Renifer został wezwany, a tymczasem Bisigal znów usiadł blisko dowódcy i zerkał na niego z ekscytacją, całkiem zrzucając maskę.

– … na pewno nie potrzebujesz medyka?

– Nie, to tylko głupota. Zaraz się zagoi – wymamrotał Białe przez zęby, a przed jego oczami ponownie stanęła bestia, a potem zamglony, czerwony kłębek. Gdyby nie ten zasrany kłębek, który potem wziął na siebie większość obrażeń, głupota zmieniłaby się w odgryzioną nogę. 

– A opowiesz mi co tam zaszło?

Głos Bisigala był jeszcze cichszy, tak, aby nikt nie słyszał. Już czuł tę nową, naradzającą się na jego oczach legendę. Białooki jednak wciąż przeżywał odbyty pojedynek i choć jego pysk był po prostu chłodny, basior czuł, że to adrenalina jeszcze utrzymuje go w ryzach. Zaczął się nagle zastanawiać czy ten czarny dziad w ogóle z tego wyjdzie. 

Co za… co za nonsens.

– Szefie?

Ros zadrżał. Zamrugał. Zrobiło mu się niedobrze.

– Może kiedyś. 

<Asmoday?>


Słowa: 2672 = 129 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics