środa, 25 marca 2020

Od Pandory CD. Lawrence'a

Teraz już wiedziałem, jak czuje się ktoś, kto stracił całą nadzieję, ale po chwili odzyskał ją w stu procentach. To dziwne uczucie, wymieszane ze smutkiem, bólem serca, oraz tak ogromną radością, rozsadzającą serce od środka, że nigdy więcej nie mam ochoty przez to przechodzić. Gdyby nie jego moc, nie mam pojęcia, co byśmy zrobili. Kopali wieczność, albo rzucali się na skały, w nadziei, że to coś da, ale wątpię, aby nasze ciałka mogły zwyciężyć z takimi skałami. To tak, jakbyśmy mieli złamać prawa natury, prawa fizyki. Jak?!
Kiedy przewracałem się na trawie, nie mogąc uwierzyć w nasze szczęście, na propozycję o polowaniu, mój brzuch głośno wydał z siebie odpowiedź. Jeszcze chwilę potarzałem się w świeżej trawie, która wydawała mi się bardziej zielona, niż wcześniej, a kiedy byłem już usatysfakcjonowany, podniosłem się i spojrzałem z uśmiechem na Lawrenca. Już dawno nie czułem takiej radości, jak teraz. Ciekawym doświadczeniem jest otarcie się o śmierć. W takim przypadku, nic już nas nie może złego spotkać.
- Na co masz ochotę? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy w stronę lasu, znajdującego się kilka kroków od nas. Większy wilk przez chwilę milczał, aż w końcu zaproponował zająca. Długo go nie szukaliśmy, te długie uszy wyłoniły się z trawy po nie całych pięciu minutach szukania. Czyżby po takim fatum, jakie na nas ciążyło od samego rana, teraz nadszedł czas na ogromne szczęście? Podejrzewam, że tak, ponieważ zaraz obok króliczych uszu, pojawiły się kolejne. Zakradliśmy się wystarczająco blisko zwierzyny, po czym z łatwością ją złapaliśmy.
- Już dawno nie miałem tak łatwego i szybkiego polowania – zauważył Lawrence, kiedy nieśliśmy martwe ciałka nad wodę, aby tam spokojnie zdusić głód. Przytaknąłem mu, a kiedy byliśmy już na miejscu, w milczeniu każdy z nas zajął się obiadem, albo obiadokolacją, jeśli mam być dokładny; słońce powoli szykowało się do schowania za horyzontem. Kiedy to zauważyłem, zerknąłem na Lawrenca. Miał już wszystkie zioła i powinien wracać, nawet ten mech zebraliśmy w tej jaskini. To było dziwne. Tak naprawdę nie chciałem, by wracał do siebie, miło mi się z nim spędzało czas i już tak dawno z nikim tak łatwo nie nawiązałem rozmowy.
- Lawrence – odezwałem się, kiedy zmyłem krew z pyska w wodzie. Większy basior także kończył już swój posiłek i zaraz podszedł do wody, aby się napić. - Masz już wszystkie zioła? - przez chwilę milczał, aż w końcu pokiwał głową.
- Tak, mech był ostatni – skinąłem powoli łeb. - A co?
- Nic – pokręciłem głową. - Teraz będziesz wracał do siebie?
- Chyba powinienem, muszę sprawdzić co z pacjentem – no tak, zapomniałem o tym rannym wilku. W końcu Lawrence był medykiem, musiał być w centrum i tak pomagać. Podniosłem łeb i zobaczyłem zachód słońca.
- Dzisiaj chyba jest już późno na powrót – odezwałem się. Brązowy wilk wytarł krew z pyska i spojrzał na niebo.
- Nie sądziłem, że w jaskini spędziliśmy tyle czasu – powiedział lekko zdziwiony.
- Może zostań u mnie jeszcze jedną noc, żebyś teraz nie szedł po ciemku – zaproponowałem, jakby od niechcenia. Nie chciałem, by wyczuł w moim głosie, że mi tak trochę na tym zależało. - Do centrum dość daleko – dodałem jeszcze, aby go jakoś przekonać. 

<Lawrence?>

Słowa: 502

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics