piątek, 30 września 2022

Od Lys i Tin - II Quest z tablicy ogłoszeń

Było spokojnie. Zwykły, rutynowy dzień, może trochę zabiegany, ale zwykły. Chociaż, w gruncie rzeczy było jeszcze przed południem i wszystko mogło się zmienić.
– Błagam o pomoc!
No, właśnie. Czy to zawsze musi się dziać akurat wtedy, kiedy Lys i Tin o tym pomyślą? Odwróciły się gwałtownie, zaskoczone, oderwane od zmierzania do swojego poprzedniego celu.
Inicjatorem zamieszania okazała się niewysoka wadera. Nie dała dziewczynom nawet otworzyć pyska, aby mogły zapytać, cóż takiego się działo, a chciały. Pozwoliły nieznajomej wyrzucić z siebie wszystkie swoje żale i błagania. Rogate wygięły brwi w zmartwieniu. Wystarczyła chwila, aby przynajmniej Tin zrobiło się szkoda zrozpaczonej pani. Co prawda miały iść jeszcze do jednego miejsca… Czuły, że jeśli nie one, to nikt nie zlituje się nad tak z pozoru błahą sprawą. One dostrzegły w biednym, zgubionym króliczku prawdziwy problem i prawdziwe emocje u wadery.
– Jasne, jasne, pomożemy – zapewniły szybko, kiwając głową.
Zaaferowane, nie zwróciły uwagi na chwilowe zdezorientowanie, kiedy użyły liczby mnogiej.
Prędko przeszły do strategicznego myślenia. Wypytały o dokładny wygląd zwierzątka i jego charakter. To powinno jakoś je nakierować. Zamierzały się poważnie zaangażować. To dziwne, że Lys nawet nie protestowała, bo Tin spodziewała się, że raczej wyśmieje całą sprawę i rozkaże wrócić do swoich zadań. A tu proszę, taka miła niespodzianka. Co to była za wyjątkowa sytuacja?
Tylko gdzie, na wszystkich bogów, mógł się schować jeden królik?
Najpierw skupiły się na węchu. Dreptały dookoła, z nosem blisko ziemi. Jednocześnie, czujne uszy były gotowe wyłapać każdy podejrzany dźwięk. Raz po raz podrywały głowę, żeby się rozejrzeć, może dostrzec cokolwiek. Chciały polegać na jak największej liczbie zmysłów. Jakby czas ich gonił, a widmo spóźnienia się, znalezienia zwierzęcia martwego, wisiało nad ich karkiem jak ciężki grzech.
Nie wiedziały, ile czasu minęło. Naprawdę się przejęły. Nie były pewne, czy nie zauważyły, kiedy minęło wiele godzin, czy raczej chwile w napięciu wydłużały się nierealnie i tak naprawdę nie upłynęła tylko niewielka część dnia. Zatrzymały się. Uniosły pysk ku górze, patrząc wyzywająco na słońce, które ewidentnie szydziło z ich starań. Zmrużyły zdominowane czernią oczy.
Czy traciły nadzieję? Może. Ale czy zamierzały się już poddać? Nigdy w życiu.
Jeszcze tylko trochę sprawdzą…
– Jesteś taki słodki!
Cienki, podekscytowany głosik je zainteresował. Skierowały spojrzenie właśnie w tamtą stronę. Wesoły szczeniak skakał, merdając energicznie ogonem, wokół… Królika. Dziewczyny aż zmarszczyły brwi w niedowierzaniu. Pasował do opisu! Jak dobrze, nic mu nie było, cały był w jednym kawałku i zdrowy.
Świetnie, teraz wystarczyło tylko podejść.
A może to nie ten? Może mały ma takiego samego.
Och, litości, jak nie sprawdzą, to się nie dowiedzą.
Głupio wyjdzie!
Tin bała się iść, ale jednocześnie wiedziała, że jej siostra nie przepadała za szczeniętami. Gdy zaproponowała, że to ona pójdzie, ta pierwsza zaprotestowała szybko, nagle znajdując w sobie pokłady odwagi.
– Heeej… Śliczny królik! – zagadnęła, przysuwając się.
Duże, świecące oczy spojrzały wprost na wadery. Dzieciak uśmiechnął się ufnie.
– Co nie! Przed chwilą go znalazłem.
Czyli jednak! To musiał być ten mały uciekinier, który sprawił tyle kłopotów.
– Zgubił się. Wiem, kto jest jego właścicielką – wyjaśniła, pochylając nieznacznie głowę – ucieszy się, jak go zobaczy. Zabiorę go do niej, dobrze?
Dziecięcy wzrok zaraz posmutniał nieco. Widać było, że wcale nie chciał oddawać zwierzątka. Chciał się jeszcze trochę pobawić, ale zrozumiał. Pokiwał ostrożnie łebkiem.
– Jesteś wielki – dodała jeszcze Tin, zabierając zajęczaka, zanim młodzik mógłby się rozmyślić.
Popędziły do umówionego wcześniej miejsca, uradowane, a to szczęście dodawało im energii. Pędziły, jakby królik mógł się jeszcze rozpłynąć, zniknąć, przepaść gdzieś na zawsze.
Samice wypatrzyły się w praktycznie tym samym momencie. Właścicielka zguby, nie ukrywając pozytywnych emocji, wybiegła rogatym na spotkanie.
– To on, to on! Nie wiem, jak to pani zrobiła, ale moja wdzięczność jest bezgraniczna – szeroki, naprawdę szczery uśmiech mówił nawet więcej, niż te słowa.
Miały wrażenie, że dostrzegły nawet zaszklenie drugiej pary oczu. Tylko przez moment.
Speszyły się odrobinę, nieprzyzwyczajone do takiej wdzięczności.
– Drobiazg.
Spędziły ze sobą jeszcze chwilę, wypełnioną dziękowaniem. Nie obyło się też bez odmówienia zapłaty, ale wilczyca tak nalegała, że nie sposób było jej odmówić.
Aż trudno uwierzyć, że to się skończyło tak dobrze. Szalona przygoda.

Od Karwieli - "Z pamiętnika łowcy: Jadowity Wyszczerz," część I

Kiedy Karwiela przystanęła i opuściła głowę, aby napić się wody z biegnącego przez dżunglę wąskiego strumienia coś szybkiego przemknęło po gałęzi wysoko nad jej głową. Nie była w stanie dostrzec istoty, zawiadomił ją jednak cichy szelest poruszanych obcym ciałem liści oraz delikatne skrzypienie drewna. Momentalnie uniosła pysk w górę, wypatrując ewentualnego niebezpieczeństwa, lecz nic specjalnego nie rzuciło jej się w oczy. Zwierzę zapewne schowało się szybko, w strachu przed wzrokiem drapieżcy, jakim była dla niego Karwiela. Tak to sobie tłumacząc, wadera częściowo się rozluźniła i wznowiła marsz przez zaciemniony las, kierując się w stronę dobiegających z oddali odgłosów fal, zwiastujących bliskość poszukiwanej przez wilczycę plaży. 
Jeszcze kilka tygodni temu nie miała pojęcia jak wygląda piaszczysta plaża, trudno bowiem w Królestwie o czysty, niepokryty śniegiem piasek. Nie mówiąc już o lasach deszczowych i ciepłym morzu, które od razu przypadły łowczyni do gustu. Tutaj, na południu kontynentu, ulokowany był zupełnie odmienny świat od tego, który znała na co dzień.
Strumień skręcił w prawo, a niezaznajomiona z terenem Karwiela, mając go za jedynego przewodnika, podążyła wyznaczoną przez niego trasą. Morze było już blisko. Jeszcze tylko kilka kroków i las otworzy się na pustą przestrzeń, odkrywając przed nią niemal białe pole świecącego w słońcu piasku, a na jego końcu ciągnącą się po horyzont wodę.
Coś żółtawego pojawiło się na wysokości jej pyska i wyciągnęło szczypcowate kończyny w kierunku jej oczu. Wadera odskoczyła i na oślep zamachnęła się odwłokiem, próbując trafić intruza. Ten błyskawicznie podciągnął się na gałąź. Karwiela przypadła do ziemi, niskim warkotem próbując odstraszyć napastnika. Był to żółto-zielony stwór o wielu kończynach, który może i przypominałby pająka, gdyby nie był wysokości połowy ciała wadery. 
Jak nazywało się to cholerstwo? Alkar? Alukar Karzeł? Tereny nadmorskie. Agresywny.
Stwór rozwarł szczęki pełne małych, ostrych jak szpikulce zębów. Z ciemnego otworu wysunął się roztrojony język. 
Zębacz. Karłowaty? Jadowity.
W sekundę bestia oderwała się od gałęzi i spadła na ziemię, tuż przed napiętą jak struna wilczycą. Z głuchym łomotem uderzyła o ziemię, wykręcając swoje patyczakowate nogi w makabryczny sposób. Wydawało się, że tym przypieczętowała swoją śmierć. Tak się jednak nie stało, bowiem to, co wyglądało jak przedśmiertne drgawki, było jedynie zamierzonym wyginaniem stawów przedziwnej istoty. Długość dwóch oddechów i bestia już stała, lustrując wilka pozbawionym wyrazu wzrokiem.  
Karwiela zdążyła wycofać się kilka metrów i teraz z chłodną kalkulacją obserwowała zachowanie zębacza. W myślach mignęły jej fragmenty opowiadań tubylców, dzięki którym miała chociaż podstawową wiedzę o stojącej przed nią bestii. Znają dżunglę lepiej niż ty, aparicita*. Nigdy nie odwracaj się tyłem. Lubią wgryzać się w kark.


CDN.


*określenie na łowcę w języku wilków z południa, które powstało poprzez wpisanie słowa "obcy" w tłumaczu google

Ilość słów: 418= 26 KŁ

czwartek, 29 września 2022

Od Rosa - Trening I, cz. I

 Spaleńcy znajdowali się pod kontrolą Watahy Krwawej Łezki od wielu, wielu lat. W zasadzie, to już kiedy pierwsi Zerdini osiedlili się na slumsach przy Centrum i zaczęli pojawiać się na podziemnej arenie jako kolejni potencjalni rywale (bądź sojusznicy, zależy jak kto na nich patrzył, chociaż Zerdini z założenia nie byli tymi, o których uwagę się zabiegało) wataha będąca tą dominującą nie miała zamiaru im tego przepuścić. Z władzą łączyła się odpowiedzialność – za siebie, za innych, przecież gdyby wszystkie wilki wchodzące w skład mafii nagle zaczęły robić co im się podobało, w Królestwie wybuchłaby jedna, wielka anarchia i ostatecznie nikt nie miałby z tego korzyści, chyba, że najwięksi szaleńcy, którzy za nic mieli te wszystkie miejsca i te wszystkie życia. Tacy to tylko zabraliby zgromadzony majątek i spieprzyli gdzieś daleko, szukając kolejnych okazji na zdobycie jakichś łupów… a poza tym Zerdin zawsze był Zerdinem i tyle w temacie – nikt nie chciał, żeby za bardzo się rozpanoszyli, a jeśli ktoś chciał, to nie miał odwagi mówić o tym głośno ze względu na lincz, który zapewne by otrzymał za samo posiadanie zdania odmiennego od większości. Tak czy inaczej Zerdini, zarówno ci którzy przybyli z południa, jak i ci, którzy już urodzili się na terenach Królestwa Północy, nie mieli łatwego życia. Historia tego gangu zaliczała wiele wzlotów i upadków, ze znaczną przewagą tego drugiego. Niemożliwe do zrealizowania podatki dla dominującej watahy, trudności w spełnianiu podstawowych potrzeb w związku z wrogością społeczeństwa, stałe prześladowania, które nawet jeśli z czasem nieco zelżały na intensywności, nigdy nie zakończyły się do samego końca. Na różnych etapach istnienia gangu ze Spalonych Ziem, wielki te różnie sobie radziły i różna była ich liczebność – w najgorszych czasach ich ilość spadła do trzydziestu osobników, wśród których nie było żadnego szczenięcia poniżej drugiego roku życia. I chociaż wtedy od zagłady uratowała ich tylko nagła śmierć dotychczasowego oprawcy (czytaj: Szefa poprzedniej WKŁ) i nowy chaos, podczas którego nikt nie myślał o dręczeniu upadających Spaleńców, trzeba im przyznać, że zawsze walczyli do końca. W zasadzie od tamtej pory gang zaczął się odbudowywać. Rządziła wtedy Aronna, po niej nadszedł czas Sepii, a po niej na stanowisko alfy weszła młoda Travka. W międzyczasie gang dominujący przechodził wiele własnych wewnętrznych problemów, jednak kiedy równolegle dominujący stali się Verdisami z powodu wkraczającego Ivo, Zerdini mogli w końcu próbować wziąć ostrożny wydech po wszystkim, co działo się z nimi do tej pory. Ivo z Verdisów nie widział swojego interesu w znęcaniu się nad polutią. Z jednej strony brzmi to całkiem pozytywnie, gdyż Zerdini mogli dzięki temu zacząć się bronić i stawiać ewentualnym najeźdźcom, jednakże z drugiej strony nie mieli również prawa się na nic skarżyć, gdyż dowódcy Wielorasowców nie obchodziło nic, co było związane z wilkami poniżej rangi mieszkańca. Relacje między tymi dwoma gangami nie były więc ani przesadnie pozytywne, ani wrogie. Ot, po prostu egzystowali blisko siebie i oczywiście Spaleńcy byli zobowiązani oddawać haracz, co jednak nie robiło im żadnej w szkody w porównaniu do tego, co działo się z nimi jeszcze przed kilkoma laty. 

Sam Ros nigdy nie przepadał za Zerdinami. Było w nich coś, przez co zawsze czuł się gorszy, mniejszy, zagrożony. Może był to strach przed masywnymi ciałami wielkich wojowników, którzy patrzyli na wszystko i wszystkich jak na przeszkadzające robactwo, które tylko ich uciska? Może była to kwestia tego, że południowi Zerdini naprawdę, naprawdę śmierdzieli krwią, która zazwyczaj była ich podstawowym żywiołem? A może po prostu to, że ich umysły także wydawały się być przepełnione tą gęstą, lepką posoką w kolorze szkarłatu. Może to wszystko się składało i łączyło. Bez znaczenia, bo tak czy inaczej ich obraz zawsze budził w nim wstręt, a zresztą, nie tylko w nim. Jako młody wilk bardzo wiele czasu spędzał z dotychczasowym dowódcą Verdisów, który przygarnął lalikrona pod swoje skrzydła. Z pewnych względów szczenię nigdy nie mogło postawić sobie Ivo jako wzoru do naśladowania, jednak prawdą jest, że wyżej wymieniony basior był pierwszą osobą, z którą wilczek spędzał tak wiele czasu, i którą mógł obserwować. Podczas kiedy w rozmowach z innymi wilkami alfa kręcił nosem i marudził, żeby zostawić te pieprzone Zerdiny w spokoju i dać im żyć, za zamkniętymi drzwiami, tylko w towarzystwie Rosa, narzekał jeszcze bardziej ale właśnie na zerdińską polutię. Wyklinał ich, ich pochodzenie, a nawet kolor sierści, jakby byli najgorszym złem, jakie kiedykolwiek chodziło po świecie. Dla obserwującego to szczeniaka to wszystko było abstrakcyjne. A jednak przez następne lata, w głowie miał zakorzenione słowa powtarzane przez wychowawcę.

“Jeśli kiedyś staniecie na moim miejscu, moje Białe Oczęta, zostawcie tych Zerdinów w spokoju. Jest ich więcej niż może się wydawać. Są silniejsi, szybsi i mocniejsi niż może się wydawać. Jeśli będziesz musiał wybierać między pozostaniem sojusznikiem tych gnid, a walką z nimi, nie wybieraj walki, to bez sensu. Jeśli staniesz na moim miejscu, to zrozumiesz.”

Cóż, Ros nie zrozumiał. Ani wtedy, ani za pierwszym razem, kiedy stanął na miejscu swojego opiekuna. W ciągu miesiąca wyznaczył Travce termin ich pierwszego spotkania, podczas którego mieli ustalić wysokość podatku od przebywania na terenie Krwawych. Brzmiało jak pierdoły, a jednak Ros był niezwykle podekscytowany wizją stanięcia przed starszą waderą, dowódczynią ze Spalonych Ziem i przedstawienia jej się jako ktoś lepszy od niej. Wyobrażał sobie jak spojrzy jej w oczy z wymalowaną na pysku pychą i wyciągnie łapę po pieniądze, które ona będzie musiała mu wypłacić bez mrugnięcia okiem. To miały być pierwsze pieniądze, po które sięgnie jako nowy przywódca gangu. Naprawdę nie mógł się doczekać tej chwili.

Przynajmniej do momentu, w którym otrzymał list zwrotny. Travka oczywiście przystała na zaproponowany termin, a także wspomniała o tym, że przygotuje grę karcianą, przez nazwę której Ikaharu tak okaleczył sobie język (i godność), że nie odezwał się słowem przez następne dwie godziny. Ros nie mógł jednak odmówić. Nie chciał odmawiać. Wiedział, że musi się zaprezentować jak odpowiedni wilk na odpowiednim miejscu, a ośmieszenie przy karciance nie wchodziło w grę, nawet jeśli jego doradca (jak już odzyskał zdolność mówienia) z góry założył, że w ogóle sama propozycja wadery była absurdalna i niedorzeczna. Młody dowódca był jednak zdeterminowany do tego stopnia, że natychmiast wyruszył do biblioteki w poszukiwaniu wiedzy odnośnie gry, a Ikaharu, pomimo swoich zastrzeżeń, poszedł wraz z nim.

Ponowne pojawienie się między z wilkami z zewnątrz było dla Rosa jak sen, z którego już raz się obudził – to wszystko było odległe, jednak bardzo proste; znał to, chociaż gdy już raz zdał sobie sprawę że tam nie należał, ponowne pojawianie się w tym miejscu zawsze budziło dyskomfort, nawet jeśli czuł tak tylko on. Tak, czy inaczej nie chciał się temu poświęcać, w końcu wybrał się do tej biblioteki w pewnym celu.

– Dzień dobry, znajdę tu może informacje dotyczące tej gry? – uśmiechnął się ładnie do sprzedawczyni i podsunął jej notatkę z nazwą gry, nie chcąc ośmieszać się próbą wypowiedzenia tego szataństwa na głos. Bibliotekarka musiała odsunąć się o krok, gdy pergamin pojawił się trochę zbyt blisko jej pyska, jednak nie okrzyczała młodego wilka za jego połowiczną ślepotę.

– Apbllsrhok…huh..? Za.. zaraz sprawdzę, proszę poczekać – odparła wilczyca i zniknęła w magazynie. Alfa obrócił się przodem do swojego towarzysza, który przyglądał się ogromnemu pomieszczeniu Głównej Biblioteki, której zawartości strzegły kamienne rzeźby przypominające uczonych… i oczywiście dwóch strażników. Ros wypuścił powietrze nosem i odwrócił łeb, a szklane oko znajdujące się w jego oczodole nagle wydawało mu się bardzo zimne i przeszkadzające. Był dopiero w trakcie poszukiwania odpowiedniego koloru, przez co za każdym razem przed wyjściem do miasta wahał się między założeniem opaski, a włożeniem szklanej kuli, która pomimo swojej śliskiej powierzchni, była mu jak lodowa, nierówna skała w ranie, która przecież dawno była zagojona. 

– Mam coś takiego – Lerdis poderwał głowę, kiedy na blacie wylądowało zaskakująco cienkie tomidło z kiczowato wyglądającą okładką. Bibliotekarka błyskawicznie otworzyła na pierwszej stronie i nachyliła się nad treścią – Jest tu opisanych sześć gier, w tym ta, której pan szuka. Krótka historia, zasady, rekordy i tak dalej i tak dalej. 

Wilczek skinął głową z wahaniem spowodowanym zaskoczeniem, jednak szybko się otrząsnął.

– Wezmę ją.


<CDN>

Od Mordimera – ,,Zjawy ze snów", część I

*Wszystkie historie w serii “Zjawy ze snów“ dzieją się w snach Mordimera*

Siedziałem na stromym klifie, owiewany przez chłodny, poranny wiatr. Słońce za mną wstało kilka chwil temu i mimo tego, że pozwalało mu rzucać długi cień przede mną, urwisko nie pozwalało mi go oglądać. Znikał gdzieś w przestrzeni, a mój umysł nie skupiał się na nim. Obserwowałem horyzont. Wiatr wzburzał wodę, fale uderzały o ostre i wysokie skały, a tafla wody mieniła się od pierwszych promieni słońca. Gdzieś w oddali majaczył jeszcze okrągły księżyc, który za moment miał całkowicie zniknąć. Las po mojej lewej szumiał groźnie, pozwalając wiatrowi zabierać liście z usychających drzew. Granatowe morze nie wyglądało tak groźne jak ciemny las, a mimo tego długo go obserwowałem. Doszły nas wieści i stworze tam grasującym. Sprawił, że cała zwierzyna zniknęła. Początkowo sądziliśmy, że uciekła, ale gdy odnaleziono zwłoki zdechłego dzika, a potem jenota, wiedzieliśmy, że las umiera. Najpierw zwierzyna, a potem drzewa. Zaczynało się od ich korzeni, które usychały i obumierały, nie pozwalając drzewu pobierać niczego z ziemi. Mimo, że był kategoryczny zakaz wkraczania do lasu, wiedziałem, że muszę się dowiedzieć, co tam się działo. Chciałem zobaczyć tego potwora. Nie była to szczenięca ciekawość, nie była to głupia odwaga, nie była to niewiara w słowa dowódców. Był to mój obowiązek, jako syn leśnika. Mój ojciec badał tę sprawę od samego początku, jako jedyny wchodził do lasu i wracał z jakimiś informacjami. Mówił o bestii, demonie bez ciała, o czarnej mgle pożerającej wszystko co żyje. Twierdził, że zna potwora ze starych legend, ale nie chciał się nią podzielić, póki nie będzie pewny. W tym celu wypłynął wiele dni temu na zachód. Miał wrócić nie tylko z wyjaśnieniem, co to jest, ale również z czymś, co jak twierdził, mogło nam pomóc. Niestety niebezpieczne wody na zachodzie nie wróżyły powodzenia tej misji. Wierząc jednak w swojego rodziciela oraz w swoje siły, wiedziałem, że nam się uda. To niemożliwe, aby Klan Skarabeusza wyginął, tylko dlatego, że coś się zalęgło w naszym lesie.
 
<CDN>
Słowa: 317 = 21 KŁ

Od Aarveda - Wspomnienia, część III

Rzecz dzieje się jeszcze przed tym, jak Aarved poznał swojego ojca

Dzień w Królestwie był wyjątkowo słoneczny - prawdopodobnie ostatnie oddechy kończącego się polarnego lata. W związku z ładną pogodą rynek był jeszcze bardziej zatłoczony niż zwykle. Zgromadzili się na nim nie tylko sprzedawcy i kupujący, ale również i zwyczajna gawiedź: grupki bawiących się szczeniąt, pary korzystające z bardziej przychylnej temperatury czy znajomi dyskutujący głośno na różnorakie tematy. 
To między innymi dlatego interes przy stoisku kupca o imieniu Cervo z rodu Creril wyjątkowo dobrze się kręcił. Nie dość, że dużo wilków wyszło na ulice, to w dodatku otrzymał on świeżą dostawę mięs wielu rodzajów. Klientów było tak wiele, że musiał wystawić kram na rynku, bo w jego niewielkim sklepie nie mieścili się wszyscy kupujący. Miał nadzieję, że jego partnerka radzi sobie za ladą. Zazwyczaj to on zajmował się obsługą, podczas gdy ona pilnowała finansów, dostaw i ogólnej logistyki związanej z zarządzaniem ich niewielkim biznesem.
Cervo nie wiedział jednak, że ten pozorny spokój jest... cóż, jedynie pozorny, a jego dobry nastrój niedługo ulegnie pogorszeniu.
Zajęty rozmową z klientami nie mógł bowiem zauważyć niewielkiego szczeniaka, który od jakiegoś czasu kręcił się w okolicy jego stanowiska. Trudno go było winić - na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że basiorek należy do grupy młodzieniaszków zajętych gonieniem za dużym szczurem na sznurku.
Dopiero po uważnej obserwacji można było dostrzec, że owy dzieciak odstawał od grupy - zarówno fizycznie, jak i wyglądem. Trzymał się na uboczu; na tyle blisko, aby nie wzbudzać podejrzeń, ale na tyle daleko, że nie wchodzić w kontakt z rówieśnikami, których najprawdopodobniej w ogóle nie znał i używał jako przykrywki. W odróżnieniu od reszty szczeniąt jego kubrak był połatany i wyraźnie znoszony, poza tym był o wiele za duży na młodego wilka - jakby kupiony na wyrost. Nie wydawał się też zainteresowany męczeniem gryzonia. Jego zielone oczy uważnie obserwowały rynek - raz podążały za przechodzącą strażą, aby potem szybko powrócić do pobliskiego stoiska z mięsem. 
Koło niego przeszedł wilk Khado, wyraźnie kierujący się w stronę kramu, ubrany w długi, ciągnący się po ziemi płaszcz.
Szczeniak zniknął.
Cervo, widząc, że podchodzi do niego następny klient, szybko zapakował porcję mięsa z dzika i wręczył ją z uśmiechem waderze stojącej przy ladzie, po czym obrócił się do nowego przybysza.
- Witam pana! Co podać? - zagadnął pogodnym tonem. Wysoki wilk odpowiedział uśmiechem i zaczął wymieniać rodzaje mięs.
Sprzedawca uwijał się jak w ukropie, ważąc i pakując jedzenie w szary papier. Z ogromną wprawą zawijał jedzenie, a następnie przewiązywał sznurkiem. W końcu przygotował wszystkie pakunki.
- Czy będzie coś jeszcze? - zapytał, telekinezą przenosząc pierwsze paczuszki nad ladą.
- Nie, to chyba wsz...
I wtedy spod długiego płaszcza wystrzeliła kremowa kulka futra.
Ostre kiełki zabłyszczały w świetle słońca, gdy szczeniak chwytał wiszące w powietrzu mięso. Reszta pakunków upadła na mokry chodnik, kilka wilków wrzasnęło, długonogi Khado odskoczył i próbował odkopnąć natręta. Ktoś z tłumu krzyknął ,,Szczur, ogromny szczur!", słychać też było wołania twierdzące, że to lis.
Szczeniak wylądował i bez chwili zastanowienia rzucił się do ucieczki.
- H... hej! - wydukał Cervo, po czym powtórzył głośniej: - Hej! Złodziej! Łapać złodzieja!
Aarved wpadł w tłum. Naciągnął kaptur na głowę i, lawirując w lesie łap, ruszył w stronę jednej z alejek wychodzących z rynku. Już miał do niej wpaść, gdy nagle coś srebrnego błysnęło tuż przed nim.
Wyhamował, ślizgając się na mokrej posadzce i wykręcił. Usłyszał, jak wojownicy, których odznaki na moment go oślepiły, coś za nim krzyczą, jednak nie miał zamiaru lepiej się przysłuchiwać. Popędził w stronę małej, ciasnej uliczki.
Wbiegł do niej, a za nim dwa rosłe basiory. Któryś z nich próbował telekinezą przewrócić jedną z beczek stojących przy ścianie, jednak Aarved zanurkował pod nią sprawnie.
- Stój! W imię królowej rozkazuję ci stać! - wykrzyknął jeden z wojowników. Chwilę później obraz przysłoniło mu pranie, które szczeniak zerwał magią ze sznurka. Potknął się, jednak szybko ściągnął je z siebie i, mimo że nieco z tyłu za swoim towarzyszem, dalej kontynuował pościg.
Drugi wojownik doganiał już młodzieńca. Mimo że szczeniak był szybki i zwinny, nie miał szans z dorosłym wilkiem. Zawiał wiatr. Kaptur opadł z głowy basiorka, odsłaniając niewielkie, bardzo podniszczone poroże oraz brązowy kark.
Aarved wiedział, że jeśli dalej tak pójdzie, to go złapią. Niestety musiał wbiec w tę alejkę, nie spodziewał się, że z tamtej ulicy wyjdzie na niego para wojowników. Miał jednak plan. ,,Jeszcze tylko jedna przecznica", grzmiało mu w głowie.
Zanurkował pod kilkoma deskami opartymi o ścianę, które musiały służyć jakiemuś bezdomnemu za schronienie. Ostatnie z nich potrącił tak, że upadły na środek alejki, wiedział jednak, że to nie powstrzyma strażników. Zmusił się, aby przyspieszyć, mimo że łapy go piekły, a obraz zaczynał lekko falować przez adrenalinę i niemożność złapania oddechu. 
Wojownik przeskoczył nad porozrzucanymi deskami. Już prawie miał gówniarza, jeszcze tylko metr lub półtora. Zauważył, że młodzik przyspiesza, jednak wiedział, że to na nic. Zmienił kurs tak, aby biec koło niego, już rozdziawiał szczęki, już schylał się, by chwycić za brązowy kark...
Gdy nagle szczyl zniknął. Wyhamował gwałtownie, zapierając się łapami i prawie siadając na zadzie, sprawiając, że wojownik kłapnął zębami w powietrzu. Zaskoczony basior jedynie patrzył, jak szczeniak skręca w lewo, wybiegając na większą, o wiele bardziej zatłoczoną ulicę i znika za zakrętem.
Zatrzymał się i nawrócił, stając na skrzyżowaniu dwóch dróg. Próbował wypatrzeć, gdzie zniknął szczeniak, ale niczego nie mógł dostrzec pośród setek wilczych łap. Obniżył głowę i razem z partnerem, który po chwili do niego dołączył, zaczęli węszyć.
Aarved prześlizgiwał się między nogami obcych wilków, starając się nie zwracać na siebie ich uwagi. Bał się, że jeśli spróbuje przemknąć do jednej z alejek, to go zauważą, albowiem tłum był o wiele rzadszy na bokach ulicy niż na środku. Wiedział, że za nim idą - cholerni szeregowi, nie potrafili odpuścić, gdy ktoś im wszedł na ambicje. Wilczek zdawał sobie z tego sprawę - to nie był jego pierwszy raz. Zawsze po tym, jak udało mu się ich prześcignąć lub przechytrzyć, następowała gra w kotka i myszkę.
Szukał kryjówki. Oni szli szybciej, w końcu mieli autorytet, przechodnie im ustępowali i nie musieli w kuckach prześlizgiwać się cichutko między dziesiątkami łap, uważając, aby nikogo nie potrącić. W dodatku młody pachniał świeżym mięsem. Musiał porzucić swoją zdobycz, aby zmylić ich ślad - albo szybko coś wymyślić.
Strażnicy byli coraz bliżej szczeniaka. Zmniejszali dystans w oszałamiającym tempie. Minęli stoisko z błyskotkami i, z nosami blisko przy ziemi przeszli koło żebraczki z miotem sześciu szczeniaków. Od złodzieja dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Nie zdawali sobie jednak z tego sprawy. Minęli się ze starym rybakiem ciągnący wóz z beczkami pełnymi ryb i zatrzymali się.
- No i gdzie on jest?
- Nie wiem, gówniarz rozpłynął się w powietrzu. Co teraz? 
Chwila milczenia.
- Jak to co? Jebać, nie płacą mi wystarczająco za uganianie się za bękartami. Wracamy - warknął pierwszy szeregowy. Odwrócił się i już miał ruszyć w stronę jednej z alejek, gdy nagle kłapnął zębami na towarzysza. - I ani słowa, bo dosypię ci oleanru do piwa.
- Uspokój się - mruknął basior. - Nie będę się chwalić tym, że wykiwał nas jakiś gówniarz.
I odeszli.
Aarved obserwował ich uważnie spod plandeki na wozie. Niemiłosiernie śmierdziało tam rybimi flakami oraz octem, więc gdy tylko stracił strażników z oczu, wygramolił się spod materiału i zeskoczył z powrotem na chodnik.
- Ble - otrząsnął się. ,,Mama pewnie będzie zła", pomyślał, chwytając lepiej pakunek w zęby. ,,Znowu muszę ci prać? Czas, żebyś zaczął bardziej szanować swoje ubranie, Aarvedzie i tak dalej". Skrzywił się na samą myśl i przewrócił oczami. To nie była jego wina... No dobra, może trochę. Ale co innego miał zrobić? Pozwolić się złapać?
Westchnął ciężko i postanowił skupić się na tym, aby prędko dotrzeć do domu i nie ściągać na siebie większej ilości problemów. Na wszelki wypadek nadłożył nieco drogi, aby mieć pewność, że nie natknie się znowu na tamtych dwóch strażników. Krążył niewielkimi uliczkami, czasami wychodząc na większe drogi, korzystał z tylko sobie znanych skrótów i przemykał niezauważony pod ścianami. Tyle czasu spędził na włóczeniu się po Centrum, że jego południową część znał niemalże na pamięć.
W końcu jednak dotarł do bramy. Nie chciał przechodzić koło strażników, głównie dlatego, że mieli w zwyczaju go zaczepiać, twierdząc, że ,,podejrzanie wygląda" i ,,wydaje im się, że gdzieś go już kiedyś widzieli" - skręcił więc na prawo, wchodząc za kuźnię. Wcisnął się w przestrzeń między ścianą budynku a wewnętrznym murem, odwrócił się do tego ostatniego tyłem i z całej siły kopnął jedną z cegieł tylną nogą. Obluzowany kawałek kamienia upadł z głuchym hukiem na ziemię, po nim jeszcze jeden i następny, odsłaniając małe przejście w grubej osłonie. Basiorek wpełzł do niskiego korytarza i zaczął się czołgać, uprzednio zasłaniając za sobą wejście. W końcu dotarł do wyjścia. Odsunął telekinezą obluzowane cegły i wyszedł na światło dzienne, tuż przy podstawie pomnika Ararina, który stał przy wejściu do najbardziej wewnętrznej części miasta. Otrzepał się, poprawił pakunek w zębach i przeszedł pod obluzowaną deską na czyjąś posiadłość - tak, aby jak największym łukiem ominąć straż. Wyszedł na ulicę i już bez większych ceregieli ruszył do domu.
Obrzeża, w przeciwieństwie do głównej części miasta, były w większości puste. Najwyraźniej znaczna część ich mieszkańców udała się w okolice rynku. ,,Tym lepiej", pomyślał Aarved. Przynajmniej nie musiał się martwić, że ktoś zabierze mu jego pakunek. Zapracował sobie na niego.
W końcu skręcił w ostatnią uliczkę. Liczył w myślach domy, obok których przechodził. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, wreszcie piąty. Przeszedł przez furtkę, która lata swojej świetności miała już dawno za sobą i wspiął się na poniszczone schody. Rozejrzał się, czy na pewno nikt go nie widzi, po czym sięgnął magią za jedną z obluzowanych desek w ścianie. Wyciągnął stamtąd gruby, ciężki klucz i otworzył z głośnym skrzypnięciem drzwi. Zastanawiał się czasami, po co je w ogóle zamykali, skoro w domu nie było niczego cennego - w końcu jednak uświadomił sobie, że to, co on uważał za ,,mało cenne" dla bardziej zdesperowanych wilków może być bogactwem. ,,I wtedy to my bylibyśmy zdesperowani. I zazdrościlibyśmy im bogactwa, które kiedyś dla nas nie było bogactwem i było nasze. A co gdybyśmy je sobie tak ciągle zabierali? Czy w końcu zrozumielibyśmy prawdziwą wartość tego czegoś, tracąc je i odzyskując cały czas?", pomyślał, przechodząc przez próg. Znalazł się w dwupokojowej izbie - jedno pomieszczenie służyło za kuchnio-jadalnię, a drugie za wspólną sypialnię. W tym pierwszym stał stary, niski stół, którego nogi Aarved obgryzł, gdy był jeszcze małym szczenięciem i ząbkował. Przy nim leżały dwie prawie zupełnie płaskie pufy. Mimo tego, że matka regularnie je cerowała, ciągle pojawiały się w nich dziury - pewnie przez myszy. 
Basiorek podszedł do kominka i zabrał się za jego rozpalanie. Nie szło mu to za dobrze - jego telekineza nie była jeszcze zbyt dobrze opanowana i zazwyczaj pomagała mu w tym mama. Teraz jednak jej nie było. Szczeniak spodziewał się, że wróci za godzinę, może dwie, ugotuje obiad (z tego, co sam dzisiaj upolował!) i pójdzie znowu do pracy.
Po wielu próbach i zmarnowanych zapałkach w końcu jednak udało mu się utrzymać ogień przy życiu. Dumny z siebie patrzył, jak pomarańczowe płomienie liżą drewno, gdy nagle mieszanka dymu i smrodu ryb gwałtownie uderzyła go w nos. Skrzywił się i podreptał do sypialni.
Pokój był kształtu prostokątnego z zaokrąglonymi rogami - naprzeciwko dwóch ścian po bokach znajdowały się łoża. Na jednym z nich leżała stara, wytarta książka, której brakowało paru stron. Na drugim znajdowało się kilka zabawek - wypchany słomą renifer bez jednej nogi, pasek skóry z zawiązanymi słupami oraz prawie przegryziona na pół kość. Wilczek jednak podszedł do dużego kufra stojącego przy jego legowisku. Zdjął z siebie kubrak i wepchnął go na samo dno skrzyni. Miał nadzieję, że mama nie będzie go otwierać. Jutro jakoś go wypierze tak, aby nie zauważyła. Jeszcze nie wiedział jak, ale wierzył, że coś wykombinuje.
Ułożył się na skórach renifera i zdecydował się wyżyć ze stresujących przeżyć tego dnia na starej kości.
Poza tym pozostało mu tylko czekać.
W końcu jednak usłyszał kroki na schodach, następnie szczęk klucza w zamku, jęk zawiasów i głośne westchnienie. Szczeniak wstał i zajrzał do głównego pokoju. Na progu stała Silence ubrana w jasny, podniszczony płaszcz.
- Cześć mamo!
Wadera spojrzał w głąb pomieszczenia z lekkim zdziwieniem na pysku.
- Vedziu? Ty już w domu? Tak wcześnie? - zapytała, głaszcząc skaczącego koło niej szczeniaka po głowie. - Nie bawisz się dzisiaj z Paerisem lub Arle?
- Nie - pokręcił głową wilczek. - Paeris jest chory, a Arle ma szlaban, bo dwa dni temu rzucał kamieniami w kruki, ale głupi nie trafił i wybił szybę sąsiadce.
- Aarved, nie mów tak o innych wil... - przerwała nagle wilczyca, zauważając pakunek leżący na blacie. Odpakowała kilka grubych płatów dziczyzny bardzo dobrej jakości. - Co to jest?
Młodzik usiadł przy stole i zaczął drapać się po policzku.
- Mięso.
- Skąd jest to mięso?
Chwila ciszy.
- Znalazłem na ulicy. 
- ,,Znalazłeś"... Aha... - mruknęła szwaczka, powoli obracając mięso i je oglądając uważnie.
- Musiały komuś wypaść z koszyka - strzepnął ogonek wilczek.
- Mhm. ,,Wypaść"...
Nie była głupia. Teraz już zrozumiała, dlaczego jej syn siedział w domu i śmierdział rybimi wnętrznościami. Prawda była jednak taka, że nie dostała dziś tyle pieniędzy ile oczekiwała, a w spiżarce pod deskami podłogi było jedynie parę warzyw, kosz jagód zebranych przez nią parę dni temu w lasku koło Centrum oraz kilka płatów suszonego mięsa.
Przez chwilę zastanawiała się, co robić. Nie była w stanie dłużej przed sobą ukrywać, że byli w ciężkiej sytuacji. Sam opał zaczął więcej kosztować - a co najgorsze w zakładzie obcięto im wypłatę...  A niedługo zima... Trzeba będzie kupić więcej kocy, cieplejsze ubranie no i uszczelnić ściany. Może w tym roku spróbuje zrobić to sama, żeby nie płacić? Jeśli jej by się udało, to nawet bez tego wydatku Silence nie wiedziała, jak wyżywi siebie oraz syna, gdy przyjdzie noc polarna.
Dlatego nie miała serca zganić dziecka za kradzież, bo to mięso, które ukradł, było pierwszym świeżym kawałkiem zwierzyny, jaki widziała od kilku tygodni. I pierwszy raz od tych kilku tygodni miała okazję zrobić Aarvedowi prawdziwy posiłek. Wiedziała, że wszedł w taki wiek, w którym musi dużo jeść, aby rosnąć, ale coraz trudniej było mu to zapewnić. 
Westchnęła więc ciężko i podeszła do niego. Usiadła na przeciwko, widząc, jak uszy wilczka kładą się po karku, a jego wzrok ucieka w bok. 
- Aarvedzie?
- Tak? - zaczął przednią łapą zataczać kółka na podłodze.
- Mam nadzieję, że ta osoba, która to zgubiła, będzie mogła kupić następną porcję. I nie będziesz zabierał jedzenia wilkom, które go bardzo potrzebują - tylko tym, którzy mogą sobie pozwolić na kolejny zakup - powiedziała cicho, ale bez cienia gniewu w głosie.
Basiorek przez chwilę milczał.
- Tak... Tak mi się wydaje, że mógł. Miał długi płaszcz, który ciągnął się po ziemi. Musi go często czyścić.
Silence kiwnęła głową.
- Pamiętaj, Aarvedzie: to, że jesteśmy w trudnej sytuacji nie oznacza, że mamy prawo odbierać innym, którzy są w takiej samej lub większej potrzebie - rzekła poważnie. - A teraz daj mi ten kubrak, pójdę go jutro uprać i umyj się, bo niedługo będzie obiad. 
Basiorek skrzywił się.
- Skąd wiesz, że jest brudny?
Wadera spojrzała na niego, odwieszając swój płaszcz na krzywy hak wbity w ścianę.
- Bo czuć od ciebie starymi rybami, więc pewnie ten kubrak również uświniłeś. Powinieneś bardziej dbać o swoje ubranie, to już drugi raz w tym tygodniu, kiedy muszę go prać i pewnie znów spóźnię się przez to do pracy, bo takie zapachy nie schodzą łatwo. Kiedy ja byłam w twoim wieku, to...
Aarved skierował się do sypialni i, uprzednio upewniając się, że matka go nie widzi, przewrócił teatralnie oczami i nadął policzki, przedrzeźniając ją.
- Aarved!
Podskoczył jak oparzony i błyskawicznie otworzył kufer z głośnym hukiem
- Tak, mamo, już!
 
<Koniec>
 
Słowa: 2537  = 202 KŁ

Od Sakiego - "Światła obłędu"

Spoglądając na swoje odbicie wiedział już, że to nie tak powinien wyglądać. Oczy paliły mu się od szaleństwa, patrzyły z nienawiścią i żądzą mordu. Szarość przyciemniała, stając się niebezpieczna i dzika. Obnażone zęby groziły, że zaraz rozszarpią gardło każdemu, kto ośmieli się stanąć na drodze oszalałego wilka. Po brodzie ściekała krew ostatniej ofiary tej morderczej broni, już ciemna i gęsta niczym melasa. Rude futro na twarzy umorusane było ciemnymi plamami tej samej substancji, niby dawczyni życia, ale tak bardzo kojarzącej się ze śmiercią. Nie. Nie tak powinien wyglądać. Ale lustro nie kłamało, tylko uświadamiało. Jesteś mordercą. Jesteś szaleńcem. Wstydź się siebie, wariacie.
Saki otworzył oczy, przez chwilę zastanawiając się, na co patrzy. Szczerze mówiąc, zgłupiał po obudzeniu się wśród białych zasp, kiedy jeszcze przed chwilą był w ciemnym pomieszczeniu z lustrem przed nosem, na które zmuszony był patrzeć. I ten nieprzyjemny widok, który wcale nie był Sakim. A może i był. Tylko to był jakiś inny Saki, bardzo niebezpieczny i bardzo nieprzyjemny w obejściu.
Śnieg prószył delikatnie z nieba, pokrywając to, co uwolniło się od białej przykrywy, puszystą warstwą. Tyczyło się to także Sakiego, który obudził się otulony kocykiem z zamarzniętego deszczu. Nic dziwnego, że zrobiło mu się tak ciepło. Rudy wilczek podniósł się na nogi, strzepując z futra puch. Nagły dreszcz przebiegł po plecach podobny do stada nerwowych myszek. Wraz z nim uciekło poczucie komfortu i nagle basior poczuł, że wcale nie jest w miejscu, w którym był, kiedy zasnął. Przecież wszystko wyglądało tak samo, drzewa, wnęka między korzeniami, w której ułożył się rudzielec. A jednak było obce i wilk czuł się paskudnie nieswojo. Z podkulonym ogonem oraz uszami przyciśniętymi do szyi czmychnął w stronę bardziej znajomych terenów… o ile takie obecnie istniały.
Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że nie należy do swojego ciała. Nawet ono było obce, nieprzyjemne w noszeniu. Swędziało nie tam, gdzie powinno, łapy poruszały się po innej linii. Uszy obracały się nie tak, jak zawsze. Również i futro zawijało się w inny sposób. Tak źle chodziło się tym ciałem. Ale póki co, Saki nie mógł go wymienić.

<CDN>
Słowa: 342 = 22 KŁ

środa, 28 września 2022

Od Jastesa CD. Vallieany

Wracając ze spaceru, zaczął odzywać się mój pusty brzuch. Słońce stopniowo zniżało się na niebie, wyznaczając późną porę popołudniową, a tym samym narzuconą sobie porę obiadową. Kiedy po raz kolejny poczułem skręt kiszek, zwróciłem się do towarzyszki.
- Co powiesz na wspólne polowanie, jak za dawnych, dobrych czasów?- uśmiechnąłem się krzywo, przypominając sobie początek naszej znajomości i osobliwe łowy, od których zaczęła się nasza przygoda z Caiasem. Vallieana zastanawiała się krótko, po czym skinęła głową.
- Jak mogłabym odmówić? - parsknęła cicho, schodząc ze ścieżki w las. Podążyłem za nią, nastawiając uszu i wdychając zapach sosnowego boru.- Mam jednak nadzieję, że ominą nas takie atrakcje jak wtedy. Niespecjalnie widzi mi się dzisiaj uciekanie przez cienistą armią. - zaśmiałem się krótko, chociaż sprawa nie bardzo była zabawna, cóż nam jednak pozostało?
Rozeszliśmy się, pilnując, aby przez większość czasu być w zasięgu wzroku, a jeśli nie, to przynajmniej  słuchu. Nie zdecydowałem się na użycie wiatru, w końcu moje uszy wcale nie były najgorsze, w dodatku chciałem również odpocząć od używania mocy. Cieszyć się polowaniem tak, jak moi pozbawieni mocy przodkowie. Zbliżyłem więc nos do ziemi i pozwoliłem instynktowi przejąć kontrolę, budząc głęboko skrywaną dzikość. Sekundy przemieniały się w minuty, a minuty w kwadranse bez żadnego obiecującego tropu. Kiedy jednak poszukiwania zbliżyły się do godziny, dobiegło mnie krótkie wołanie Vallieany. Truchtem przeciąłem dzielącą nas odległość, skulony i uważny, aby nie spłoszyć ofiary, jeżeli znajduje się w pobliżu. Szybko uświadomiłem sobie, że tak jednak nie jest, ponieważ zapach, który unosił się w powietrzu był dopiero lekko wyczuwalny. Gdyby zwierzęta znajdowały się niedaleko, byłby tak mocny, że ledwo dałoby się wyczuć cokolwiek innego. Był to bowiem bardzo dobrze rozpoznawalny zapach dzików.
Stanąłem obok skupionej przyjaciółki i zamarłem, wsłuchując się w las. Woń przybierała na sile z każdą chwilą, zwiastując rychłe pojawienie się zwierząt. Milczeliśmy w oczekiwaniu. Wtem usłyszeliśmy odległe chrząkanie, sekundy później przytłumione przez śnieg tętnienie biegnącego stadka. Przywarliśmy brzuchami do śniegu, licząc na to, że wiatr w ostatniej chwili nie zmieni biegu (jak już bowiem wspomniałem, postanowiłem tym razem się nim nie posługiwać) i że nie zaalarmuje dzików. Odgłosy jednak zbliżały się nieustająco, pobudzając nasze organizmy ekscytacją. Jeszcze tylko krótki moment... są! Przebiegną obok! 
W odległości kilku metrów śmignął ciemnobrązowy kształt, zaraz za nim kolejny. Chwila przerwy i następny, z głośnym chrząknięciem torując sobie drogę przez śnieg. Byliśmy tak blisko, że ziemia niemal trzęsła się nam pod łapami, dziki jednak wydawały się nie zdawać sobie sprawy z naszej obecności. Być może spłoszyło je coś innego? 
Nie mieliśmy jednak czasu na zastanawianie się. Z grupy, która już nas minęła rozległy się ostrzegawcze burknięcia. Czyżby nas wyczuły? Jeszcze jeden dzik przemknął obok nas. Teraz! Wyprułem z miejsca, skacząc za samicą. Wzburzony śnieg wirował w powietrzu, przesłaniając obraz biegnącego przede mną zwierzęcia. Wyczułem obecność Vallieany tuż za sobą i poczułem nagły przypływ radości. Jak to dobrze być wolnym, choć na chwilę!

<Valli? A propos biegania po lesie x'DDD>

Ilość słów: 470 = 29 KŁ

środa, 21 września 2022

Od Xevy, CD. Yelthany

 Xeva skrzywiła się z niesmakiem.
- To ,,cholerne muszelki" nie są - mruknęła, zbierając je powoli do sakiewki. Spojrzała w górę, dalej wyraźnie urażona. - Wyrzucać ich nie musiałaś.
Niebieska wilczyca zamachała powoli ogonem z lewa na prawo, po czym położyła go na gałęzi, na której siedziała, jednak dalej milczała. Różowooka westchnęła wyraźnie zirytowana i kontynuowała zbieranie swoich skarbów. Na szczęście nie były uszkodzone, albowiem upadły w miękki śnieg.
- Wiesz, drugą osobą jesteś, która w ostatnim czasie mnie okrada. Co z wilkami z Królestwa nie tak jest? - wyrzuciła, znów zadzierając głowę w górę.
- Byłam głodna - strzepnęła nieznajoma ogonem. - Myślałam, że masz pieniądze.
- Poprosić nie mogłaś? - mruknęła pod nosem piegowata, jednak Yelthana wyraźnie ją usłyszała. - Nikt by ci jedzenia nie dał?
- Nie tak działa życie, skarbie - zaśmiała się gorzko Folix. - Co z tym akcentem? Jesteś nowa w Królestwie?
Teraz to długoucha zamilkła. Strzepywała nieudolnie biały puch ze swoich znalezisk. 
- Z Teneris pochodzę - odparła w końcu. - I tutaj od roku mieszkam. Cóż, od trochę więcej niż roku.
Z wysokich gałęzi drzew rozległ się zimny, perlisty śmiech.
- I co, dalej wierzysz, że jakiś randomowy wilk na ulicy dałby mi jedzenie, gdybym go poprosiła? Proszę cię, teraz to już jest głupota, nawet nie naiwność.
- Może i naiwność tak - odszczeknęła Xeva. - Ale głupota nie, bo gdybyś mnie zapytała, to ja bym ci pomogła!
Wcisnęła gniewnie sakiewkę do torby, a muszelki zabrzęczały głośno. Poprawiła płaszcz i nastroszyła futro, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła ku linii lasu znajdującej się niedaleko. Yeltana patrzyła za nią uważnie, dalej leżąc na grubej gałęzi. Już myślała, że wadera zostawi ją w spokoju, gdy nagle długie łapy zatrzymały się w pół kroku, a samica obejrzała się za siebie.
- To idziesz? Czy głodować chcesz?
Zapadła długa chwila milczenia.
- C... Co? - wydukała Folix.
- To idziesz? Czy głodować chcesz? - powtórzyła Teneriska, głośniej i wyraźniej.
- Usłyszałam, co powiedziałaś, ale... Co chcesz zrobić? 
- Polować ci pomogę - strzepnęła ogonem Xeva. - Żebyś okradać innych wilków nie musiała. W końcu nie tego, co trzeba okradniesz i pożałujesz.
Yelthana patrzyła na nią uważnie. Nie wiedziała, czy bardziej zaskoczyła ją nietypowa propozycja, którą złożyła jej zupełnie nieznajoma wilczyca (przed chwilą przez nią okradziona), czy to, że jej długi ogon zamiatał na boki śnieg - co świadczyło o tym, że najwyraźniej owa samica cieszyła się z wizji wspólnego polowania.

<Yelthana?>
Słowa: 375 = 24 KŁ

poniedziałek, 19 września 2022

Od Ametrine, CD. Xevy

Płatek śniegu spadł na mój nos wysunięty ku niebu. Stałyśmy na głównej ulicy, kierując się w stronę bram miasta, szykując się jednocześnie na podróż, ale zatrzymaliśmy się przy jednym z budynków. Xeva zniknęła na chwilę w biurze Odkrywców, by zawiadomić swoich przełożonych o jej nieobecności. Ja również powiadomiłam szpital o mojej nieobecności przez najbliższy czas. Gdy wilczyca wyszła z biura ruszyłyśmy. Bezwiednie oddałam się swoim myślom, przestawiając się na mechaniczne, niemal automatyczne stawianie łap na zimnym bruku przysypanym białym puchem. Nie dałabym radę przelecieć Morza sama… A nawet jeśli by mi się udało (pewnie jest jakiś eliksir czy inne zaklęcie, musiałabym zapytać brata) – co z Xevą? Tak więc zostaje przepłynięcie Morza Śródlądowego na pokładzie statku wyposażonego w doświadczoną załogę. Najpierw jednak trzeba udać się do Pevdry, gdzie znajdują się porty oraz jednostki zdolne zabrać ze sobą pasażerów w te niebezpieczne rejony. Owszem, są tutaj porty, jednak żaden tutejszy marynarz ani kapitan nie zgodzi się na przepłynięcie obok Pustych Wysp. Tamtejsze wyspy są pozbawione magii przez co wielu wilków morskich stara się ich unikać za wszelką cenę. Wielu mówi też, że tamtejsze wody są zdradliwe i niepewne a ocean – zawsze głodny niedoświadczonych ofiar, które może pożreć wraz z ich statkami. Dlatego musimy udać się na południe i znaleźć odpowiedniego kapitana oraz okręt, z którym popłyniemy przez morze. Mrugnęłam, wracając do rzeczywistości.
Szłyśmy równym tempem. Xeva była tuż obok, idąc z wesołymi iskierkami w oczach. Znów zanurzyłam się w swoich myślach, kierując się przed siebie. Jej postać była dosyć intrygująca dla mnie. Wygląda jakby mieszkała tu od dłuższego czasu, jednak nie znała do końca panujących tu zasad ani prawa… Miała jednak pogodne usposobienie, wręcz czasami lekkoduszne, ale widać troskę oraz… odpowiedzialność. Gdy powiedziałam jej o roślinach, nie chciała ich tracić, ale była gotowa na… ostateczność…
Przynajmniej mam takie wrażenie…
Na pewno było coś, co przyciągało mnie do postaci Xevy. Być może jest to jej pochodzenie – egzotyczny wygląd, który przykuwa oko, obce tradycje i zwyczaje, jej odmienna osobowość… albo to wszystko na raz. Nie wiem dlaczego, ale przy niej czułam się nudna, nieciekawa i… nieatrakcyjna. Tak, dokładnie. Nie wiem dlaczego. Wzięłam głębszy wdech, chcąc powrócić do chwili obecnej. Zimne powietrze wypełniło nozdrza a potem płuca. Znów byłam obecną umysłem, nie tylko ciałem.
Oddaliłyśmy się od Centrum, lecz dalej byłyśmy na terenie Królestwa. Śnieg opadał powoli z stalowo–szarych chmur. Szalik zaczął zsuwać się z szyi, więc chwyciłam go telekinezą i poprawiłam. Miałam na sobie jeszcze swój płaszcz, wykonany z owczej wełny, który chronił wystarczająco przed zimnem ale nie będzie ono dodatkowym ciężarem kiedy przejdziemy na cieplejsze tereny. Jest wystarczająco ciepły, aby stanowić ochronę przed zimnem, ale też nie jest zbyt ciężki by schować go do jednej z mojej toreb. Na bokach miałam zawieszone dwie duże torby wykonane z ciemnej skóry oraz jeszcze plecak na grzbiecie, także miałam gdzie schować swoje odzienie. Xeva natomiast miała coś w rodzaju narzuty z jelenich skór, która najgrubszą warstwę miała w miejscach, gdzie jej czekoladowe futro było najrzadsze. Miała ze sobą jedną torbę, na lewym boku. Z jej pyszczka nawet na chwilę nie schodził uśmiech. Dookoła panowała martwa cisza, zagłuszana skrzypieniem śniegu podczas stawiania kolejnych kroków. Postanowiłam przerwać tą nieznośny bezgłos.
– Xeva? – zapytałam, a głowa wilczycy od razu wystrzeliła w moją stronę, nastawiając uszu.
– Pani? – wesoły ton zwrócił się do mnie. Oczy wyczekująco wpatrywały się we mnie.
Już otworzyłam pysk żeby zadać jej pytanie o jej profesje, rośliny oraz ogólnie o jej podróż tutaj, kiedy coś usłyszałam…
Z początku wsłuchałam się, lecz zlekceważyłam w fakt usłyszenia dźwięki, kiedy pojawił się jeszcze raz.
Grzmot.
Obróciłam się. Goniły nas niemal czarne chmury, niosąc ze sobą ogromne masy śniegu oraz kurtynę śnieżną. Śnieżyca.
Świetnie.
Moja towarzyszka również dostrzegła nadchodzące zagrożenie. Spojrzała na mnie a następnie znowu na chmurę.
– Schronienie chyba znaleźć musimy… – powiedziała. Kiwnęłam głową i ruszyłam naprzód, zwiększając tempo.

***

– Może tym razem ta jaskinia będzie odpowiednia… – mruknęłam. Poprzednie trzy albo były za ciasne albo już zajęte przez stałych, dzikich lokatorów. Albo jedno i drugie.
Tym razem jednak nam się udało. Jaskinia była wystarczająco duża, żeby zmieścić grupę otyłych wilków. Stalowoszara lodowa ściana to cały wystrój wnętrza. Otrzepałam się z warstwy puchu na grzbiecie, co uczyniła też Xeva. Weszłyśmy do środka w ostatniej możliwej chwili, ponieważ uderzyło w nas czoło chmury, niosąc zaledwie ułamek śniegu w sobie. Teraz na zewnątrz szalała dzika śnieżyca, którą należy przeczekać…
Położyłam swój bagaż na ziemi. Towarzysząca mi wilczyca siedziała przy wyjściu i obserwowała szalejący na zewnątrz żywioł, po czym podeszła bliżej wnętrza i również zdjęła ciężar z grzbietu. Zaczęła się kłaść, ale ja wpadłam na pewien pomysł.
– Poczekaj… – poprosiłam. Musimy bardzo uważać bo z odmrożeniami nie ma żartów. Stworzyłam kryształową platformę, która będzie izolować nasze ciała od lodowatego podłoża, dzięki czemu nie będziemy tracić tam dużo cennego ciepła. Weszłam na platformę, po czym zaczęłam się układać do leżenia. Mimo, że uwielbiam spać w miękkim łóżku nie przeszkadza mi spanie na twardej posadzce. Xevie chyba również.
W końcu miałyśmy chwilę, gdzie zapytałam o przyczynę opuszczenia rodzinnych stron. Oczywiście zaznaczyłam, że jak nie chce, to nie musi o tym rozmawiać.
– Pani się nie martwi! Jasne, że opowiedzieć mogę! Córką kapłanki jestem, mieć ważną rolę miałam, ale bogini inaczej zdecydowała. W urodziny drugie zwiedzać świat postanowiłam. Łapy do Królestwa mnie zaniosły i tak już zostałam…
Byłam lekko zaskoczona. Myślałam, że Xeva przeżyła większą przygodę prowadzącą do Królestwa… Nie jestem rozczarowana, lecz sądziłam, że jej historia nie będzie aż taka… prosta. W zamian opowiedziałam jej o swojej rodzinie. Głównie o bracie, nie chciałam poruszać tematu swoich rodziców… Potem rozmawiałyśmy na różne tematy aż nas obie zmógł sen…

***

Mniejszy szum. Nawet nie zarejestrowałam.
Większy hałas. Przebił się przez warstwę snu, lecz go zignorowałam. Huk. Gwałtownie wstałam.
Zaspanymi oczami dostrzegłam… No właśnie, niemal nic bo było ciemno! Po kilku chwilach wzrok przyzwyczaił się do mroku dostrzegłam warstwę śniegu zagradzającą wyjdzie z jamy. Xeva wstała chwilę po mnie i również potrzebowała chwili na zrozumienie co tu się dzieje…
– Nie, nie nie..! – Podbiegłam do ściany i zaczęłam szybko kopać w sypkim śniegu.
Nic tym nie wskórałam…
Xeva stała niedaleko z położonymi uszami uszami. Sytuacja była kiepska. Bardzo kiepska.
– Musi być inne wyjście…! – powiedziałam, kręcąc się w kółko. Od zasypania naszego wyjścia minęło już trochę czasu. Nie chciałam niczego mówić, ale niedługo może skończyć się nam powietrze…
– Tylko jak znaleźć je? – spytała moja towarzyszka.
– Nie wiem… – zatrzymałam się. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. – Ale nie możemy się poddać! – Tupnęłam mocno nogą, chcąc pokazać sobie i Odkrywczyni, że się nie złamie.
To był błąd. Duży.
Lód pode mną zaczął skrzypieć dziwnie aż w końcu pojawiło się pęknięcie. W jednej chwili było niewielkie a w drugiej była długa jak moje ciało. Zaczęły się rozgałęziać i biegnąc w kierunku Xevy oraz moim. Obie, jak zaczarowane, patrzyłyśmy na rosnące pęknięcia, aż spękany lód nie wytrzymał ciężaru nas obu…
Nie wiem co się działo potem. Pamiętam tylko zimno, wodę, zagubienie i większe zimno. Ale przede wszystkim zmartwienie co się dzieje z moją towarzyszką. Musimy też odzyskać szybko nasze zapasy, które zostały w głównej grocie.

<Xeva? Ami będzie miała ogromny ból poślada i będzie się obwiniać za to. Mam nadzieję, że się podoba> 
 
Słowa: 1156 = 78 KŁ

środa, 14 września 2022

Od Vallieany, CD. Lys i Tin

 Samiczka gronostaja zatrzymała się w pół kroku i podniosła łebek na kozie wadery. Do tej pory szła za nimi, wykorzystując koleiny w śniegu wyryte przez wilcze łapy, jednak gdy Lys i Tin zwolniły, Vallieana żwawo przebiegła między ich łapami, wyskakując na przód. Kątem oka zerknęła na niebo i musiała przed samą sobą przyznać, że miały wystarczająco duże obsunięcie czasowe, że przerwa czy to teraz, czy później, nie zrobiłaby już im różnicy.

– Jasne, że możemy – pisnęła. Stanęła na tyle łapki i zaczęła rozglądać się za miejscem odpowiednim na chwilowy przystanek, jednak z punktu widzenia tak małego zwierzątka nie była w stanie dostrzec nic, co znajdowało się poza piętrzącymi się nad jej główką murami ze śniegu. Szybko się więc poddała oddając chwilowo swoją pozycję “lidera” wyprawy– Możecie wybrać miejsce.

Lys i Tin, jakby napędzane nową energią na samą myśl o chwili odpoczynku energiczne przeskoczyły z łapy na łapę i dziarsko skinęły głową, biorąc na siebie odpowiedzialność za powierzone zadanie. Przez chwilę chodziły, przez chwilę tuptały, trochę powęszyły, aż w końcu cupnęły. Wybraną przez nie miejscówką była spora przestrzeń, otoczona przez kilka większych, ciasno rosnących przy sobie drzew, gdzie warstwa śniegu była znacznie niższa, niż na ich dotychczasowej, nieosłoniętej gałęziami trasie.

– Może być? – odezwał się dumny głos Lys, zupełnie jakby wadera pytała Vallieanę o zdanie tylko po to, żeby usłyszeć, że wykonała dobrą robotę.

– Tak, dobra robota – uśmiechnęła się Valli – Ziemia jest wydeptana, zdaje się, że nocują tu dziki – zauważyła, kiedy zadowolona z siebie koza zaczęła rozładowywać z siebie toboły.

– Czuć je z kilometra – skrzywiła się lekko w odpowiedzi – Dobrze, że teraz ich tu nie ma.

– A jak wrócą? – gronostaj rzuciła okiem na towarzyszki.

– To będą musiały znaleźć nową miejscówkę – rzekła zadowolona Lys i chwyciła zająca, którego dzień wcześniej złapała. Wadery już zabierały się do dzielenia mięsa, kiedy spojrzały złotymi ślepiami na towarzyszącego im gronostaja. Vallieana jakby wywołana do odpowiedzi podskoczyła w miejscu i za chwilę znów usiadła..

– Spokojnie możesz zjeść więcej, moje ciało jest teraz bardziej… ekonomiczne? – zaśmiała się niezręcznie, zerkając na sześć razy większe truchło zajęczaka – No, powiedzmy…Wystarczy mi naprawdę mały kawałek.

– Hm, no dobrze…

Wadery otworzyły pysk i zaraz zacisnęły silne szczęki na udzie zwierzęcia, łamiąc kości jak wykałaczki i rwąc mięśnie wraz ze skórą jak kawałek pergaminu. Z tej perspektywy, Vallieana odczuła realną grozę i aż musiała się kawałek wycofać, gdy jej ciałem targnęło nagłe, niezrozumiałe przerażenie. Na szczęście wilczyce tego nie zauważyły i zaraz delikatnie położyły udziec przed nosem gronostaja.

– Wystarczy? – zapytały.

– T..tak – czarny łebek potrząsnął się na boki, chcąc pozbyć się dyskomfortu – Dziękuję i smacznego.

Po usłyszeniu odpowiedzi, towarzyszki wyprawy wzięły się do jedzenia. Bardzo szybko okazało się, że mała Vallieana nie jest w stanie zjeść nawet jednej trzeciej swojej porcji, więc więcej trafiło do Lys i Tin, które również nie zjadły swojego przydziału do końca. Ostatecznie resztki zająca trafiły zapakowane do zielarskiej torby, a samice postanowiły odpocząć jeszcze przez chwilę. 

– Nie jest wam zbyt ciężko z tymi rzeczami? – spytała z troską gronostajka, zwijając się w rogalika przed wyciągniętymi łapami pozostałych wader. Te jednak pokręciły powoli głową.

– Nie jest ciężko, po prostu daleko.

Niebieskooka wyłapała delikatniejszy głos Tin

– Tak, to prawda, też miałam nadzieję, że dostaniemy się tam szybciej… ale z tym, ciałem nie da się szybciej – westchnęła przygnębiająco. Wadery podniosły uszy i machnęły łapą.

– A… ale nie przejmuj się, to nie jest twoja wina..!

– Ah, wiem, że to nie moja wina, naprawdę! Po prostu mam swoje obowiązki i przez takie… nieoczekiwane… sytuacje muszę na nowo organizować czas… Poza tym nie wiemy jak mnie odmienić z powrotem i to też jest całkiem stresujące – uśmiechnęła się niewesoło. Tin skinęła głową ze zrozumieniem. Vallieana westchnęła i znów się rozluźniła.

– Ale dość o moim obecnym stanie. Powiedzcie, jesteście myśliwymi, tak? Jakiś czas temu zastanawiałam się jak wygląda… – niespodziewanie drobne zwierzę urwało, gdy przez las rozległ się nieprzyjemny dla ucha chichot. W jednej sekundzie samice nastawiły uszy, a w następnej Valli wydała z siebie niepodobny do niczego pisk, gdy nadlatująca z powietrza szyszka uderzyła w ziemię z takim impetem, że wystarczyłoby kilka centymetrów w bok i drobniutkie łapki gronostaja zostałyby bezpowrotnie zmiażdżone. 

– Valli! – krzyknęły wadery, zrywając się na nogi – Nic ci nie je… Auć! 

Grafitowe rogi przyjęły na siebie uderzenie kolejnej szyszki, a potem ciemny zad oberwał jeszcze następną. W tym czasie zielarka zwiała czym prędzej w krzaki z walącym sercem. Kolejną niespodziewaną dla niej rzeczą było to, że Lys i Tin postanowią wepchnąć się za nią pod ten sam krzak, więc gdy nagle przed jej malutkim pyszczkiem pojawiła się wielka para złotych oczu, wdrapała się niezdarnie na czarny nos i pozwoliła waderom na rozgoszczenie się.

– Valli, czy… czy wszystko… – Tin próbowała złapać oddech, jednak nagle potrząsnęła łbem i zachwiała się na bok, zrzucając gronostaja na ziemię – Mógł cię zabić! Niech ja go tylko dostanę w swoje łapy!

Wadery znów się poderwały, a Valli mogła tylko chwycić się jednej z ich łap, obawiając się bycia stratowaną. Rollercoaster emocji w jej ciele zaliczał wzniesienia i upadki, a ona wyklinała w myślach wrażliwość emocjonalną tego ciała. Miała wrażenie, że to jej serce zaraz się zatrzyma!

Lys jednak nie wybiegła zza krzaka, a jedynie zaszarżowała w przód, kręcąc głową, gdy rogi stale ocierały się o gałęzie rośliny. Już wyglądała jakby miała zaczął krzyczeć, ale przypomniała sobie o obecności towarzyszki, o którą zadeklarowała się walczyć.

– Jak się trzymasz? Wszystko dobrze- zapytały z niepokojem. 

– Ja… Tak, ja… Dajcie mi chwilę – sapnęła niebieskooka, trzymając się kurczowo przedniej łapy wader. Lys nastroszyła całe ich ciało.

– Co za…!

Jednak ponownie rozwój sytuacji przerwał czyjeś zdanie w połowie. Chichot nagle się urwał i zmienił się we… wrzask. Dziwaczny, kłujący w uszy krzyk, zupełnie jakby napastnik nagle się przestraszył. To co wydarzyło się jako następne jednak jeszcze bardziej zaskoczyło samice – to coś spadło z drzewa! Wylądowało na grzbiecie parę metrów od Lys, Tin i Vallieany, jednak zaraz bez problemu wstało i zaczęło uciekać w drugą stronę.

A ten co, ducha zobaczył?


<Lys, Tin?>
Słowa: 971 = 54 KŁ

Od Vallieany, CD. Jastesa

 Spojrzałam na przyjaciela, który zdawał się przede mną roztapiać niczym postawiony zamek ze śniegu, którego mury, choć w założeniu miały stawiać opór największym burzom i najazdom, po którymś uderzeniu od demona nie dawały już się stawiać od nowa i od nowa. Miały na to za mało czasu, za mało energii. Gdy tylko skończył mówić, wiedziałam, że mogę się utożsamić z jego obawami, które nie opuszczały mnie już od dawna, a moje własne mury upadły. Nigdy w życiu nie czułam w stosunku do nikogo takiej braterskości i wsparcia. Jesteśmy w tym razem, Jastes, nie zostawię cię.
Z lekką niepewnością zrobiłam krok w przód i oparłam głowę o białą szyję, by zaraz poprawić naszą pozycję i po prostu go przytulić, zatapiając nos przy jego boku. Basior w odpowiedzi wyraźnie znieruchomiał i chociaż przez chwilę obawiałam się sprawiać mu dyskomfort, to zdecydowałam, że tak jak on unikał mojego wzroku, tak ja postanowiłam zrobić to samo. Zebranie myśli zajęło mi chwilę.
– Jastes, ty… oczywiście, że ci pomogę. Cała ta sytuacja jest tak chora i dziwna, że gdyby ktoś tydzień temu opowiedział mi podobną historię, to pewnie nie uwierzyłabym za pierwszym razem – zaśmiałam się niezręcznie, nie opuszczając sztywnego boku na krok– Ale to się stało… to znaczy… dzieje się, a my jesteśmy w tym razem i… i ja też się boję, ale choćby nie wiem co, to będę przy tobie i zawsze możesz do mnie przyjść, okej?
Minęła chwila ciszy, nim wyraźnie poczułam jak mój przyjaciel bierze głęboki, roztrzęsiony wdech, a następne mruczy ciche “mhm”, jakby nie będąc w stanie zdobyć się na nic bardziej rozbudowanego. W końcu również zaakceptował swój los (a mój uścisk) i ułożył własny pysk na moich łopatkach. Nieco mi ulżyło, a serce rozdzierane strachem o przyjaciela zabiło spokojniej. Chciałam go wesprzeć, pomóc mu pozbyć się obaw, nawet jeśli moje własne były tylko usilnie skrywane gdzieś z tyłu głowy, pod delikatną, kruszącą się skorupką. Pochyliłam lekko łeb, przylegając policzkiem jeszcze bliżej, kierując wzrok w nieokreślony punkt, a słowa prosto do głębi basiora. 
– Słuchaj, nie czujesz niczyjej obecności, a to dobry znak… na razie dam ci jakieś herbaty na spokojny sen, a jeśli one nie pomogą, to poszukamy rozwiązania gdzieś indziej. Póki co, niczego nie czuję ani ja, ani Vernon, więc będziemy jeszcze bardziej ostrożni. Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. 
Jastes pociągnął nosem, a ja w końcu delikatnie się wycofałam, rozdzielając nas. Chciałam spojrzeć na jego pysk. 
– Zgoda… – odparł, chociaż nie do końca było pewne, na co się zgadzał. Podniosło mnie to jednak na duchu, jego głos zdawał się mniej obciążony duszącymi emocjami. Odwrócił głowę, zmieniając temat – Ten duch jest z tobą cały czas? 
– Ah, tak… To znaczy, czasem gdzieś znika, czasem tylko się nie odzywa… – rzuciłam, jednak widząc, że sivarius wcale nie miał ochoty niczego wtrącać, zdecydowałam się kontynuować. Wznowiliśmy przy tym nasz spacer, obierając kurs na mój dom –Tłumaczył mi to tym, że nasza rzeczywistość ma wiele płaszczyzn i sfer, pomiędzy którymi może się poruszać. To dla mnie dosyć skomplikowane, więc musiałbyś go zapytać o szczegóły bardziej bezpośrednio.
Uśmiechnęłam się. Temat umarł śmiercią naturalną, a my ponownie oddaliśmy się wspólnemu milczeniu, zagrzebując się we własnych bardziej i mniej nazwanych obawach.

<Jastes?>

Słowa: 521 = 31 KŁ

poniedziałek, 12 września 2022

Od Hauro, CD. Xevy

Wszedłem z Waderą do pierwszej lepszej karczmy. Usiadłem obok niej, na krześle przy barze. Zamówiłem jej grzane wino. Gdy się trochę uspokoiła, opowiedziała mi co i jak. Słuchałem jej w milczeniu. Większość wilków, patrzyła się na mnie dziwnie. Ignorowałem je. ,,Pewnie, gdyby nie wpadłbym na nią, nikt by jej nie pomógł.” - Pomyślałem. Większość, pewnie ominęła by nawet umierającego wilka. Westchnąłem w myślach. ,,Taki jest teraz świat”. Gdy wilczyca skończyła mówić, w pocieszającym geście, położyłem łapę na jej barku. Dzwonki cicho zadzwoniły. ,,Prawdopodobnie będą teraz uznawać mnie za jakiegoś dziwaka, ale mam to gdzieś. Ważniejsze jest, aby pomóc tej wilczycy. Właśnie, nawet nie wiem jak się nazywa. Może nie jest to jakoś super istotne, ale może poczuje się pewniej, gdy będę mówił jej po imieniu? Ja czułbym się pewniej, ale ona to nie ja.”
- Jak ma Pani na imię?
Zapytałem po chwili ciszy. Nie Chciałem, aby nieznajoma pomyślała, że o niej zapomniałem.
- X - Xeva
Wydukała Wadera.
- Wspaniałe imię! 

Powiedziałem zgodnie z prawdą. Może było trochę dziwne, jednak takie imiona były właśnie najpiękniejsze! Uśmiechnąłem się do Xevy. Wadera spojrzała na mnie.
- Na prawdę?
Pokiwałem energicznie łbem. Wszystkie wisiorki i łańcuszki, które były zaplątane bądź zawieszone na moich rogach zaczęły się chaotycznie poruszać.
- Oczywiście!
Dodałem po chwili. Kątem oka, zauważyłem, jak jakiś wilk o mało co nie parsknął śmiechem. ,,Uważają to za żałosne, a pewnie gdyby sami byliby w takiej sytuacji, zdziwiliby się, dlaczego inni się śmieją.” Warknąłem w myślach, czasami miałem już po prostu dość takich wilków, zapatrzonych w siebie, aroganckich. O mało co nie wywróciłem oczami, jednak powstrzymałem się i skupiłem całą swoją uwagę na waderze.
- Nie wiem, czy Cię to w ogóle obchodzi, ale jestem Hauro
Powiedziałem tak samo wesoło co wcześniej. ,,Chyba się nie obrazi, że zwróciłem się do niej na Ty, w każdym razie, mam taką nadzieję. Ja tam bym się nie obraził, jednak ja to ja, a Xeva to Xeva.”

<Xeva?>
Słowa: 313 = 21 KŁ

niedziela, 4 września 2022

Od Xevy, CD. Lys i Tin

 Teneriska zadarła głowę, a długie, metalowe kolczyki w kształcie kilku sierpów księżyca, zabrzęczały cicho.
- Chyba nie - odparła. - Ale o tej porze roku pogoda szybko się zmienić może. Dobrze, że mamy tę kłodę - dodała, czując, jak wiatr przebija się przez jej sierść i gryzie ją nieprzyjemnym chłodem w skórę. Nastroszyła się nieco. Lerdiski pokiwały głową.
- Głodne jesteście? - zapytała po chwili piegowata. - Trochę mięsa mam, upiec je możemy.
- Cóż... Jeśli nie będzie ci to przeszkadzać, to chętnie byśmy coś zjadły - odparły niepewnie wadery. Xeva uśmiechnęła się łagodnie.
- Wy się nie przejmujcie, Lisitin. Dla nas dwóch... To znaczy trzech! na pewno starczy.
Odkrywczyni otworzyła torbę i wyciągnęła sporej wielkości pakunek zawinięty w cienkie maty z plecionej trawy i związane lnianym sznureczkiem. Wadera poluźniła krzywą kokardkę zębami i wyjęła cztery średniej wielkości pasy mięsa króliczego. Wszystkie trzy wilczyce poczuły, jak ślina napływa im do pysków.
Teneriska przysunęła duży, płaski kamień bliżej ognia i odczekała, aż się nieco rozgrzeje, po czym położyła na nim płaty. 
Ściemniało się bardzo szybko. Niebo prędko straciło swój szarawy odcień, który zastąpił głęboki granat, a ponad drzewami zajaśniały tysiące gwiazd. Tuż nad głowami wader można było dostrzec białą smugę galaktyki.  Lys i Tin czyściły sobie łapy, podczas gdy Xevie robiło się coraz chłodniej. Mimo że bliskość towarzyszek sprawiała jej bardzo dużą radość, różowooka musiała się przysunąć nieco bliżej ognia. Otuliła się ciaśniej podniszczonym płaszczem, ale ostry wiatr łatwo wlatywał przez dziury w starym futrze renifera i dobierał się jej do skóry.
- Zimno ci? - zapytały samice. Odkrywczyni kiwnęła głową.
- Sierść na ciele krótką mam. A to ubranie - Znów poprawiła odzienie, wciskając je pod łapy tak, aby powietrze nie mogło wlatywać od dołu. - stare jest i dobrze nie chroni. Schować się do kłody pójdę.
Wstała i otrzepała się z cichym jękiem. 
- Możesz przysunąć ją bliżej ognia. Jak ją przekręcisz tymi dziurami do przodu, to ciepło będzie przez nie wpadać i w środku zrobi się przyjemnie.
Xeva przestąpiła z łapy na łapę i potarła kończyny o siebie.
- Chyba rady nie dam - mruknęła, nagle zawstydzona. Wiedziała, że kłoda była zbyt duża, aby dała radę ją popchnąć, nie mówiąc już o użyciu telekinezy. Zerkała na wadery, obawiając się ich reakcji. 
- Och. - Lerdiski wstały. - Możemy ci pomóc, nie przejmuj się.
 I momentalnie ziemia zadrżała i uniosła się delikatnie, tak, że drewno poturlało się w kierunku paleniska. Zatrzymało się z trzeszczącym jękiem.
Teneriska stała przez chwilę, czując mieszankę skrępowania i frustracji. Zagryzła zęby, zła na to, że coś, co zajęłoby jej długie godziny, wadery dokonały w kilka sekund.
- Dziękuję - wymamrotała, wstydząc się za to, że ktoś musiał coś za nią zrobić i podeszła do pnia. 
Jego środek był nieco wilgotny i zasypany ziemią oraz resztkami jedzenia różnych niewielkich zwierzątek, ale na pewno był bardziej wygodny niż zmarznięta ziemia oraz ostry wiatr.
- Chyba mięso jest już gotowe - usłyszała głos wader.
- Och - westchnęła Teneriska, która na moment zapomniała o posiłku. - Rzeczywiście ładnie pachnie. 
Ułożyła się między myśliwymi, a kłodą i telekinezą podniosła swoją porcję, uważnie patrząc, czy wadery zwracają uwagę na drżenie i chybotanie się mięsa, które powoli przesuwało się w powietrzu. Na szczęście wydawały się w stu procentach skupione na swoim posiłku.
Zjadły szybko w milczeniu. Xeva dopiero po pierwszym kęsie poczuła, jak bardzo jest głodna, pochłonęła więc mięso w mgnieniu oka. Szybko pojawiły się przyjemne poczucie pełności i ciepła w brzuchu. Zrobiła się nagle bardzo senna. 
Ziewnęła szeroko.
- Spać chyba pójdę.
Lys i Tin, które właśnie skończyły swój posiłek, zerknęły na nią i pokiwały głową.
- Możemy również się położyć w kłodzie?
Xeva, która już zdążyła wstać i się przeciągnąć, spojrzała na nie ze zdziwieniem.
- Oczywiście. Nie chcę, żeby wam było zimno - odpowiedziała, po czym weszła do pnia i ułożyła się przy jednej ze szpar, przez które wpadało ciepło ogniska. ,,Miały rację, rzeczywiście jest tutaj ciepło", pomyślała, zwijając się w kulkę. Westchnęła głęboko, czując narastającą senność. Patrzyła, jak jej towarzyszki przeciskają się przez wejście i kładą się przy drugiej dziurze.
- Dobranoc - uśmiechnęły się do niej.
- Dobranoc - odpowiedziała Xeva, ziewając szeroko.
A potem zasnęła.
Jej sny krążyły wokół wydarzeń z dnia poprzedniego, wspomnień i abstrakcyjnych pomysłów. 
A potem zobaczyła TO.
 
Biała masa formująca się w przeklęte, pogięte i połamane stworzenie. Jego wielkie, mleczne oczy tkwiące w zapadniętych oczodołach przesunęły się wprost na nią. Opuściło szczękę, która utrzymywała się przy reszcie czaszki na cienkich płatach łuszczącego się mięsa, odsłaniając gardziel pełną zębów.
Próbowała uciekać, ruszyć się, cokolwiek, ale nie mogła. Tkwiła w jednym miejscu, patrząc, jak koślawe kończyny podnoszą się i  opadają, przyciągając monstrum coraz bliżej. Centymetr po centymetrze, demoniczna istota rosła w jej oczach i zbliżała się, zbliżała...

Xeva obudziła się bez oddechu. Zmusiła się do wzięcia wdechu, słysząc, jak serce tłucze jej się w klatce piersiowej. Zimny strach trzymał ją przy podłożu. Kątem oka zobaczyła ruch przy wejściu do pnia.
Coś białego mignęło przy kłodzie. Poczuła, jak przerażenie chwyta ją za brzuch. Zmusiła się do tego, aby spojrzeć w tamtym kierunku. Nic.
Szarówka. W budzącym się świetle wczesnego poranka dostrzegła, że pada śnieg, a śnieżynki tańczą na wietrze. Pociągnęła nosem, próbując wywęszyć potencjalne zagrożenie. Wyczuła jedynie zapach jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, może królika lub tchórza. 
Odetchnęła głęboko. ,,To był tylko sen", pomyślała, nakazując ciału się uspokoić. ,,Tylko sen". Mimo tego nie mogła pozbyć się okropnego przeczucia, że coś czeka na skraju polany. Zrzuciła to na karb wybujałej wyobraźni i tego, że dalej była zaspana i niezbyt świadoma rzeczywistości.
Podpełzła do wader, które spały jak zabite, skuliła się przy nich i wtuliła pysk w sierść na ich szyi, czując, jak strach i panika powoli znikają, przekonana, że rano zapomni o koszmarze.

<Lys i Tin?>
Słowa: 911 = 51 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics