sobota, 9 stycznia 2021

Od Vallieany CD. Jastesa

Biegała. Naprawdę dużo biegała. 
Raz była w lesie. Dookoła unosiły się zapachy. Prawdziwa euforia zapachów- drzewa, kwiaty, rozbiegane zające przed nią, za nią, masa ptaków i motyli, których nigdy nie widziała poza księgami. Były wszędzie. Przemieszczały się, zatrzymywały w bezruchu, wyginały w pozycje równie nienaturalne, jak szalone były kolory przez nie reprezentowane. Nie było ani śladu po śniegu. Był kalejdoskop barw i świateł, pochłaniających wszystko niczym płomienie malowane przez samą Mokashi. A ona biegła prostą, soczyście nasiąkniętą mieniącymi się pigmentami ścieżką, wpatrzona maniakalnie w jeden punkt. Nie musiała jeść, nie musiała pić, nie nie musiała oddychać. Musiała biec. Nawet się więc nie rozejrzała, gdy cała ta obłąkana wizja rozpadła się gwałtownie w drobiny żółtego piasku, zaś spomiędzy jej mechanicznie poruszających się kończyn zaczęła pryskać woda. Morze. Wiatr. Niebo. Piszczące krzyki nieznanego ptactwa orały słuch tak, jak ich masywne dzioby i krótkie pazury mierzwiły czarno białe futro w niezrozumiałych atakach. Wielkie, białe skrzydła pobudzały wiatr, przez który cząstki piachu i słonej wody bezczelnie lądowały w oczach, nosie i pysku. Zamazywały widok na niebieskie sklepienie świata. Wygłuszały wrzask. Nie powstrzymała krótkiego śmiechu, skutkującego jeszcze większą ilością piachu i soli w pysku. Nie przeszkadzało jej to. Gnała przed siebie. Znów wbiegła w leśny krajobraz. Wiosna, pąki. Lato, słońce. Jesień, liście. Nie było to coś, czego kiedykolwiek mogła doświadczyć w krainie wiecznej zmarzliny. Lód, właśnie. Wreszcie zima, śnieg. Dalej biegła, jednak gwałtownie dopadło ją mrożące krew w żyłach zimno. Pysk buchnął parą, by zaraz zaczerpnąć głęboki wdech. Uniosła załzawione, przeraźliwie niebieskie tęczówki. Czarny basior, stojący na środku zamarzniętej łąki, z łapami skutymi w smolistej mgle. Czerwone oczy były zmrużone w cynicznym uśmiechu. Grunt zaczął się pod nią zapadać. Nie, to nie grunt. To jej noga.

Valliano, martwiłem się o ciebie.


Powieki wadery się uchyliły, jednak blask szpitalnych świateł niemal natychmiast zmusił je do ponownego osłonięcia wrażliwych źrenic. Nie było to za bardzo po myśli zielarki. Obudziła się dosyć spontanicznie, jednak nie była w stanie dokładnie określić czy było to trzy minuty wcześniej, czy może trzy godziny. Wiedziała za to, że ma dosyć spania. Niewidzialna siła jakby dotykała całego jej ciała, pobudzając je do działania, do jakiegokolwiek ruchu. Siła nie była agresywna, wcale nie szarpała, a bardziej ciągnęła kończyny ledwo przytomnej samicy ku górze, dając sygnały, że żyje. Ona sama cieszyła się z faktu, że oddycha.

Rzeczywiście, jasne światła zaczęły majaczyć, a jakieś fizyczne ciało zaczęło dotykać jej ciała, przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Ktoś nią potrząsnął, ktoś podniósł jej głowę, ktoś się bawił jej rozchwianymi członkami, ktoś coś non stop mamrotał. Sama świadomość Vallieany wracała powoli, mimo jej walki. Już raz obudziła się z takiego snu i jej organizm zdawał się o tym pamiętać. Już raz spał przez miesiąc, a potem przez ponad miesiąc nie mógł się z tego otrząsnąć, tym razem miało być inaczej. Ty razem nie było z nią aż tak źle.

- Ma pani... ma pani te moce...- 

Zamrugała, próbując skupić wzrok na migoczącym przed nią wilku. Spora wadera, chyba Sivarius. Tak, raczej tak. Chyba nawet się śmiała. Dlaczego lekarz miałby się śmiać, mówiąc takie słowa?

- ..odciąć tę nogę, bo wyglądała...-

Zerdin znowu zabujała głową, chcąc wyłapać szczegóły. Gdzieś głęboko miała wrażenie, że zdania wydobywające się z kształtu białej wilczycy były niezwykle istotne, ale nie wiedziała co może z tym zrobić. Opuściła kończyny, a czarny łepek samoistnie opadł na poduszkę, gdy drętwiejący kark przestał spełniać swoją rolę. 

- ...leki przeciwbólowe powinny… i sen…

Jednak Vallieana już spała. 

Następna jej pobudka wyraźnie różniła się od poprzedniej. Przede wszystkim, umysł samicy był zdecydowanie jaśniejszy. Szybko się zorientowała, że znajduje się w szpitalnym łóżku i, że coś złego się stało. Na początku nie wiedziała co, jednak wystarczyło jedno porządne rozejrzenie się, by masa wspomnień (bynajmniej nie jej własnych, miała bowiem w głowie zgliczowane wspomnienia trzech wilków) usmażyła jej szare komórki. Tym razem też nie dawała celowo znaków życia. Leżała na boku z szeroko otwartymi oczami i trawiła każdą myśl, która próbowała się na siłę zagnieździć w mózgu sygnalizując “to nieee był seeen. Caias zeżarł ci nooogę...”, aż w końcu ktoś zwrócił na nią uwagę.

- Jest już pani z nami?

Duży basior uśmiechnął się półgębkiem i podszedł do łóżka wadery. Ta na początku chciała wstać, jednak szybko się rozmyśliła.

- Może mi pan powiedzieć… jak tu trafiłam? Co się stało z moimi towarzyszami? I co z moją łapą? Czy ja…

- Proszę o spokój, zaraz wszystko wyjaśnimy. Będziemy musieli też wypełnić dokumenty, ale na to przyjdzie czas. Przede wszystkim, jak pani się czuje, pani Vallieano?

Zielarka przesunęła spojrzeniem po lekarzu, a potem po jedynym fragmencie swojego ciała jaki widziała: dwóch wyciągniętych w przód łapach. Jedna z nich, ta lewa, czarna spoczywała pod tą drugą, misternie obwiązaną uzdrawiającymi liśćmi, pierwotnie białą. Spróbowała poruszyć kończyną, jednak było to na nic. Błękitne opuszki pozostały nieruchome.

- Jest pani pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i regeneracyjnej magii, a w związku z dosyć poważnym… uszkodzeniem, cała prawa kończyna została znieczulona od ramienia, by tkanki mogły się swobodnie odbudować… Na początku planowaliśmy całkiem ją amputować od łokcia, jednak ze względu na pani moce damy jej czas. Jeśli unerwienie nie wróci albo coś pójdzie źle, to będziemy się zastanawiać do dalej.

Samica nie skomentowała tego niczym, nadal wpatrując się w kończynę.

- Jak długo spałam?  I co z dwoma basiora…

- Pan Jastes został już poinformowany i jest w drodze, zaś szczenię wróciło do rodziców. Spała pani przez około dwa dni.

Tym razem musiała się podnieść. Gwałtowne poruszenie i szok wymalowany na jej pyszczku wyraźnie skonsternowały wilka, który szybko poprosił o nieprzemęczanie się.

Następne minuty minęły na wzajemnym wypytywaniu się obu wilków o szczegóły, jednak ostatecznie oboje nie wyszli z rozmowy w pełni usatysfakcjonowani- Vallieana wiedziała, że będzie musiała jeszcze zostać w szpitalu przez długi czas, co spowoduje poważne zaniedbanie jej pracy i prawdopodobne obumarcie części roślin, którym od dawna z takim zaangażowaniem poświęcała swoją krew, zaś lekarz nie dowiedział się, co takiego się stało z tą cholerną łapą wadery. Ona powiedziała tyle, że nie pamięta. Najszczęśliwszym momentem dnia za to było wkroczenie na salę Jastesa. Na widok wielkiego wilka niebieskooka chciała się na raz roześmiać i rozpłakać (co zresztą zrobiła, nie mogąc powstrzymać nagłego zalewu emocji), bo, na bogów, przeżyli razem coś tak nieprawdopodobnie przerażającego… Poza tym była poruszona samym faktem, że od razu przyszedł ją odwiedzić w szpitalu.

Szybko wymienili podstawowe fakty, kiedy Valli cały czas ocierała łzy z policzków, próbując zachowywać emocje na wodzy. Dowiedziała się, że posłaniec nocował w okolicy, i że nic mu nie jest, chociaż ma zdecydowanie dość wrażeń na najbliższy czas, a Caias trafił bezpiecznie do rodziców za co byli bardzo wdzięczni. Zarówno rodzina szczeniaka, jak i on sam, a nawet wędrowni handlarze życzyli zielarce szybkiego powrotu do zdrowia. W końcu zapadł moment ciszy, podczas której oboje wpatrywali się gdzieś w przestrzeń. Byli sami w pomieszczeniu (fontanna krwi wyciekającej z łapy rannej samicy była najwyraźniej wystarczającym powodem, aby zamknąć ją w odosobnieniu), co tylko minimalnie dawało komfort przy tak ważnej rozmowie, ponieważ musiało w końcu paść pytanie, które paść musiało.

- Co teraz?

Złote oczy basiora zwróciły się na samicę. Był wykończony, jednak wyraźnie nie chciał sam podejmować tej decyzji. Zerdin nie miała mu za złe, ponieważ jak mogłaby? Wcześniej jasno zadecydowali, że chcą pomóc tej opętanej kupce nieszczęścia, jednak w obliczu poświęcania swojego czasu, nerwów, a przede wszystkim zdrowia, przestawało to się logicznie kalkulować. Oczywiście, wcześniej też wiedzieli że nie wyjdą z tego bez szwanku, lecz podchodząc do sprawy, powiedzmy, na trzeźwo (gdyż Jastes nie mógł spokojnie usiedzieć przez dwa dni, które wadera spędziła w uśpieniu) nie spodziewali się, że rzeczywistość może zmiażdżyć ich do tego stopnia. Poza tym Caias teraz był z rodzicami, więc zakładając że obydwoje z białym wilkiem odpuściliby sobie pracę i ogólnie zdrowy rozsądek, to pod jakim pretekstem niby mieliby się spotykać z tym młodziakiem? Odprowadzili go do domu, mieli po drodze wypadek, to cóż, tak bywa, dzięki za wszystko i szerokiej drogi! 

Czaszka Vallieany zaczęła od tego wszystkiego dymić. W pewnym momencie pomyślała nawet o wizycie u jakiegoś psychologa, zupełnie ją odcinając od najważniejszej sprawy. Przywróciło ją do rzeczywistości krótkie chrząknięcie opierzonego towarzysza, którego zmęczone spojrzenie błądziło gdzieś za oknem. Zielarka odetchnęła.

- Myślę, że oboje potrzebujemy czasu na  powrót do całkowitej sprawności…- zaczęła, zerkając na swoją własną kończynę. Jastes lekko skinął głową, nadal nieobecny wzrokiem- A co do tej sprawy, to myślę… że nie jest to coś, z czym jesteśmy się w stanie mierzyć… Nie zrozum mnie źle, ale… jesteśmy zwykłymi wilkami, a nie superbohaterami i…- jąkała się, sama nie będąc przekonaną do słów produkowanych przez własny pyszczek. Czy naprawdę mogli to tak zostawić? Zaczęła się zastanawiać, jak wiele takich wilków jak oni trafiło na tego nawiedzonego potwora, a ile wilków dopiero na niego trafi. Jak się to dla nich skończy? Jak to się skończy dla Caisa?

- Rozumiem.- wewnętrzne rozterki przerwał spokojny, nieco wyprany z sił głos- Oboje zgadzamy się, że to nie jest zabawa dla naszym poziomie.

Wadera uniosła łeb. W złotych oczach była powierzchowna obojętność, ale też strach. To przerażenie równie dobrze mogłoby być odbiciem jej własnych wątpliwości, gdyby nie fakt, że obok niego stało jeszcze coś- determinacja. 

Zmrużyła lekko powieki i spojrzała gdzieś w dół. Wzięła lekki wdech. Gdzieś przeskoczyła jej myśl, że samo oddychanie rzeczywiście może być naprawdę przyjemną czynnością.

- Czyli to koniec tej przygody…- zaczęła, a wahanie ulotniło się z jego głosu- Ale wpadnij do mnie na herbatę... jak już wrócę do domu i się ogarnę z tym wszystkim.

I mimowolnie się uśmiechnęła, może nawet przez chwilę się poczuła tak, jakby wszystko co najgorsze było już za nimi wraz z wypowiedzeniem tych słów.



<Koniec>


Słowa: 1570 = 123 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics