poniedziałek, 4 stycznia 2021

Od Jastesa CD. Ashayi

Zwykle tak miły mojemu uchu wiatr teraz przerażał mnie swoim zwiastującym zagładę rykiem, a raczej brzmiącą w nim czystą wściekłością, która przez wrota wrażliwych uszu wdzierała się gwałtem do mózgu, wywołując fale pulsującego bólu. To nie był tak dobrze mi znany przyjaciel, skłonny do wysłuchania próśb i poddający się dobrowolnie mojej kontroli, niosący ze sobą pocieszenie i komfort. Goniący nas nieustępliwy żywioł był wrogiem, dążącym do porwania nas w swoje szpony i trzaśnięcia naszymi nietrwałymi ciałami o cokolwiek wystarczająco twardego, by połamać kości i doprowadzić do śmierci. Biegnąc niemal na oślep w poszukiwaniu jakiejkolwiek kryjówki próbowałem wyczuć poszczególne nici zbliżającej się trąby powietrznej, by spróbować złapać je w żelazny ucisk mentalnego panowania i powstrzymać napór olbrzymich mas powietrza chociaż odrobinę, jednak moja wola spotkała się z ciasno splecionym warkoczem a nie, jak przewidywałem, z rozpuszczoną grzywą długowłosego zabójcy. Przekląłem pod nosem na taki scenariusz i skupiłem się na nie straceniu z oczu gnającej obok mnie Ashayi, której sylwetkę przysłonił lejący się z nieba deszcz. 
Warto zaznaczyć, że nie wiem jakie techniki wypracowują inne wilki, których żywiołem jest wiatr. Nie mam pojęcia czy tak jak ja łapią poszczególne nurty i dopiero potem łączą je w całość, czy także czują obecność każdego z nich, a nie tylko jedną, zwartą masę. Grunt, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z wiatrowładnym, którego wiatr DLA MNIE przybierałby formę twardej ściany, jeśli tak można to nazwać. We wszystkich przypadkach z jakimi dotąd miałem do czynienia, czy to były lekkie bryzy, czy potężne huragany od razu byłem w stanie wyczuć poszczególne struny, które w zależności od chęci można wyciągać z głównego toru lub dokładać nowe, by zwiększyć moc żywiołu.
We wszystkich oprócz tego jednego, który właśnie teraz zagrażał życiu mojemu i mojej towarzyszki.
Nie byłem pewien, czy byłbym w stanie przebić ten twardy mur i dopiero wtedy złapać wirujące za nim potężne łańcuchy sięgającej nieba niematerialnej maszyny, lecz to co wiedziałem na bank to to, że one muszą tam być. Niemożliwe, by tak ogromne zjawisko składało się z jednej, nierozerwalnej formy w kształcie leja, nawet nienaturalne i będące najprawdopodobniej wytworem napędzanych nienawiścią umysłów bądź służącej złu skomplikowanej magii. 
Desperacko przeczesywałem rozbieganym wzrokiem pobliskie skały i grunt pod naszymi łapami w poszukiwaniu jakiejś jaskini czy nory, w których bezpiecznie moglibyśmy przeczekać ekscentryczną burzę i szalejącą za nami trąbę powietrzną, lecz na próżno, zupełnie tak jakby coś kierowało naszymi ciałami prowadząc na manowce lub zakrywało schronienie przed oczami, skazując na zagładę. Z każdą sekundą wzrastała we mnie panika nakręcana zwiększającym się napięciem. Słyszałem wydyszane pod nosem przekleństwa Ashayi. Słyszałem piski przerażonych zwierząt. Wyrwane z kontekstu śmiechy kilku nieznanych wilków. Trzeszczące pnie drzew. Śpiew. Skrzypiący pod łapami wędrowca śnieg. I oczywiście niosący z sobą to wszystko nieprzyjazny wiatr, brutalnie okręcający się wokół mojego pyska. Ta szalona kakofonia dźwięków rozrywała mi głowę od środka, zachęcając do natychmiastowego przylgnięcia do ziemi, zwinięcia się w kulkę i próby zasłonięcia uszu łapami, lecz doskonale wiedziałem z czym to się wiąże.
Nie miałem ochoty dzisiaj umierać.
Pomimo świadomości, że trąba nadal jest w wystarczająco dalekiej odległości, by nas z sobą nie porwać przez cały czas miałem wrażenie jakby zaraz miało się to stać. Mimowolnie wyobrażałem sobie uczucie tracenia gruntu pod łapami, lecenie w górę, zderzanie z twardymi materiałami... I przede wszystkim tę obezwładniającą bezsilność, która wyżera całą nadzieję, pozostawiając jedynie możliwość pogodzenia się z własnym losem. Poddanie. Przegrana walka z własnym żywiołem i niezaprzeczalnie ciążąca na duszy wina, która może by i długo nie podręczyła siedząc w ciele, ujawniając się w postaci wspomnień zmarłej Ashayi, lecz uderzyłaby z pełną siłą dopiero po śmierci. Kto to wie?
Trochę wiary! Napomniał donośny głos w głowie, który jak wylane na łeb wiadro zimnej wody całkowicie otrząsnęło mnie z czarnych wizji i wzmocniło zanikającą dotychczas wolę walki, dając jeszcze silniejszy zastrzyk energii i nowe siły do kontynuowania szaleńczej gonitwy ze śmiercią. Nie pozwoliłem sobie jednak na maksymalne wyciąganie łap, będąc świadomym że lepiej nie rozdzielać się z waderą, choćby ze względu na podwojone szanse przetrwania. 
Nie wspominając o tym, że nie jestem aż takim dupkiem, by specjalnie zostawić ją w tyle.
Mnożące się non stop krople spływały po pysku, osiadały na rzęsach, drażniły nos i oczy, pchając się tam gdzie nie trzeba oraz skutecznie utrudniając ucieczkę. Jeszcze tego brakuje, żebym się poślizgnął i spektakularnie wypieprzył na plusze. Skąd u licha deszcz w temperaturze grubo poniżej 0? 
Gdybym tylko lepiej panował nad swoim drugim żywiołem może dałoby się coś zaradzić.
Wiatr łapał garściami moje pióra oraz sierść i targał nimi tak niemiłosiernie, jakby chciał je wyrwać. Raz po raz czułem na bokach uderzenia drobnymi kamykami, które zdołał poderwać w górę. Każdy sus przychodził z coraz większym trudem i z przerażeniem odkryłem, że powoli bo powoli, ale spowalniamy wbrew naszej woli. Bałem się odwrócić głowę, by spojrzeć wstecz. Podejrzewałem, że trąba gotuje się za nami do skoku, by lada chwila zamknąć nas w swoich szczękach. 
-Jebany deszcz!- usłyszałem wraz z kolejnym uderzeniem wichru, lecz nie zaryzykowałem rzucenia okiem na towarzyszkę, wiedząc że w takich warunkach mało brakuje, by upaść i już nie wstać. Podzielałem tę frustrację, byłem świadom że przy tak okropnej widoczności i rosnącej trudności w poruszaniu się nie znajdziemy jaskini na czas. Tak jakby ktoś robił to specjalnie, wyszeptała podejrzliwość, lecz szybko stłumiłem ją w sobie i na granicy paniki zacząłem rozważać opcje. Umrzemy, umrzemy, umrzemy, połamiemy kości, umrzemy... Umrzemy albo i nie. 
Co mam do stracenia?
W tej sytuacji właściwie nic.
Skupiłem się na otaczającym wietrze i wsłuchałem w jego ogłuszającą pieśń, próbując znaleźć choćby najmniejszą odstającą drzazgę w tej gładkiej maszynie, by móc posłużyć się nią do przedarcia się w stronę głównego zagrożenia. Wyrzuciłem z umysłu wszystko: myśli, obawy, wizję nurzanego w deszczu świata, Ashayę, zmęczenie i obezwładniającą potrzebę ucieczki, pozostawiając jedynie wymuszoną pewność we własne umiejętności i całkowitą koncentrację na mijającej mnie autostradzie zwartych prądów. Mimowolnie zatrzymałem się, zmrużyłem powieki i czekałem, jak zwinięty w gęstwinie wąż w każdej chwili gotowy do wbicia kłów jadowych w szyję ofiary. Głębokie oddechy mieszały się z oszałamiającym tumultem wzmagającej się wichury, przynosząc jakże dziwny a jednocześnie potrzebny spokój, który rozlał się po całym ciele i jeszcze wzmocnił, i tak już bijące na głowę wszystkie doświadczenia w moim życiu skupienie.
Tu nie ma podziałów na wiatr mój czy jego. Żywioł to żywioł i JA JESTEM W STANIE mu sprostać.
Miałem tylko nadzieję, że Ashayi uda się znaleźć dla nas jakieś schronienie, bo taka ilość potęgi na dłuższą metę i dla mnie może okazać się zbyt wielka. Ale tym będziemy się przejmować dopiero jak mój plan się uda. 
Po tych ostatnich, kształtujących się gdzieś na skraju świadomości myślach zamknąłem oczy i popłynąłem z prądem.
Liczył się tylko wiatr.
Zastygłem w bezruchu. W tym stanie części sekund wydawały się wiecznością, lecz nie obchodziło mnie to, bowiem kluczem do sukcesu była wada.
Wąż wyrzucił głowę do przodu i złapał w swoje mocne szczęki rzucający się w jego uścisku sporej wielkości powiew, który szybko zwiotczał pod wpływem krążącego w żyłach jadu. Nie miał bowiem szans wygrać z moją wzmocnioną koncentracją wolą.
Usterka w systemie, na którą właśnie czekałem.
Otworzyłem oczy i gwałtownie odwróciłem się, stawiając czoła nadciągającej trąbie powietrznej, której szara masa skutecznie zasłoniła rozciągające się przede mną niebo. Oplatające ją niebieskie rozbłyski energii potęgowały grozę i skutecznie popsuły mi humor jeszcze bardziej. Humor to pestka, grunt że mogą popsuć cały plan.
Miałem nadzieję, że Ashaya się nimi zajmie, o ile ma taką możliwość.
Zacisnąłem mentalny łańcuch na wietrze będącym teraz moim sługą, po czym z całą siłą jaką miałem posłałem go ku trąbie, z trudem przeciskając go przez napierające zewsząd nurty powietrzne. Przypominało to wędrówkę w naprawdę gęstym śniegu lub bardziej parcie do przodu przez rozeźlone głębokie fale, które z każdym nowym podejściem próbowały mnie pokonać i na wieki wcisnąć pod wodę.
-Pocałuj mnie w dupę.- warknąłem zmęczony wysiłkiem psychicznym do kogokolwiek lub czegokolwiek, co stworzyło tę katastrofę nienaturalną i złapałem kolejny odstający od normy powiew, ze złością wyrywając go jak włókno z wyjątkowo grubej gałęzi. Wyczuwając okazję zagłębiłem myśl w powstałej dziurze i owinąłem nią jak największą ilość skumulowanego wiatru, po czym połączyłem obie grupy ze sobą i ponownie skierowałem na będącą w przerażająco bliskiej odległości trąbę.
Teraz to se możesz, parsknąłem w duchu, czując jak opór próbuje mnie złamać i porwać kradzione powiewy ze sobą, lecz mu nie dałem i z trudem bo z trudem, ale coraz bardziej zbliżałem swój wiatr ku ścianie wirującego leja. Gdy już się to stało z dodatkową siłą powodowaną gniewem, że ktoś lub coś śmie obrócić MÓJ żywioł przeciw MNIE wbiłem się w mur mentalnymi pazurami i z dziką satysfakcją zacząłem rozdzierać go coraz bardziej, dając wolność skotłowanym za nim nurtom.
-Jupikajej cholero.- aż się się uśmiechnąłem, pijany własnym małym zwycięstwem, po czym zanurkowałem wolą w zrobionym przeze mnie otworze i uwięziłem cały lej w żelaznym uścisku.


<Ashaya?>



Słowa: 1451 = 92 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics