niedziela, 10 stycznia 2021

Od Jastesa do Vallieany

Dryfowałem w nieskończonej czarnej przestrzeni, bez wyrazu patrząc w jeden, nieróżniący się niczym od innych punkt. Nie musiałem mrugać. Nie musiałem oddychać. Nie mogłem czuć. Ale czy to mi w jakikolwiek sposób przeszkadzało? Sam nie byłem pewien. Jeszcze zaledwie chwilę temu jakieś nieuchwytne wspomnienie wyślizgnęło się z mojego zasięgu i tak jak wszystkie rozpłynęło w nicość. Czy aby na pewno? Może one wszystkie tam były, a ja po prostu oszalałem? Nie trudno zwariować, gapiąc się w ten sam punkt przez całe dekady... Ale jeśli były to tylko sekundy? Co wtedy? Czyżby nie ja, a cały świat upadł na głowę? 
I ta nieograniczona pustka, wypełniająca całe moje wnętrze do tego stopnia, że nie wiedziałem czy nie stałem się zwykłą kukłą, niemającą niczego poza tą zachłanną potęgą w środku. Jak jednak mógłbym wtedy myśleć?
Myśleć. Ja MYŚLĘ. 
Myślę, że powinienem się bać. I to bardzo. Myślę, że muszę stąd uciec. Dlaczego? Czyż ta nie jest po prostu zwykły sen? Ta czerń taka nęcąca... Ukryta gdzieś na skraju mojego umysłu teraz ujawniła się przede mną w pełnej chwale. A skoro zachowałem ją w pamięci, wiedziałem że to zrobiłem i nie zapomniałem o niej, jak o wszystkich innych, najwyraźniej nieistotnych rzeczach to... była czymś wyczekiwanym? Dobrym? 
Przeszedł mnie dreszcz. Jakim cudem skoro nic nie czuję? Jakim cudem zdaję sobie z tego sprawę, wiedząc że śnię? Skąd mam tak ogromną pewność, że to tylko sen?
Tylko sen...Tak, to tylko sen, nic więcej. Tylko. Sen. 
Sen? 
Tak. 
Koszmar? 
Nie. 
A zatem co, skoro wiem że powinienem się bać?
Nie ma czegoś takiego jak strach, Jastesie. Jest tylko nic. Ja jestem niczym, ty też jesteś niczym, cały ten świat jest meandryczną, nieprzeniknioną pustką, zbyt potężną dla twoich nic nieznaczących myśli, którymi tak się ekscytujesz. Jak więc można czuć lęk, a raczej jego potrzebę będąc częścią nicości? W tym świecie nie ma czegokolwiek, nieświadomy wilku. Tak naprawdę ciebie także tu nie ma.
Gdzie więc jestem?
Pytam się, GDZIE JA JESTEM?
Zacząłem opadać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Skąd wiedziałem, nic nie widząc i nie czując niczego, co by na to wskazywało? Nie miałem zielonego pojęcia, po prostu zdawało mi się, że w tym momencie to jakaś niepodważalna prawda. 
O nie. Nie, NIE!
Chropowate, oślizgłe kształty oplotły się wokół mnie, dotykając łap, szyi, pyska, pakując się do uszu i gardła, docierając aż do mózgu, by odblokować skotłowane uczucia, które niemal pozbawiły mnie przytomności. Strach tak obezwładniający że zastygłem, pozwalając językom wić się wokół mojego ciała i robić z nim co chciały. Obrzydzenie tak ogromne, że nawet nie próbowałem powstrzymać wymiotów, wywoływanych ekspansywnym, rozpychającym mi się w gardle mięśniem. Nienawiść tak potężna, że... nie moja.
NIE MOJA.
Nagle zacząłem się dusić, czując odcięcie zbawczej pustki, jak dotąd utrzymującej mnie przy życiu. 
Ktoś włączył światło.
Głowy wijących się jak węże języków zamknęły się nade mną, pogrążając nic nieznaczącego wilka w jego najgorszym koszmarze.

Gwałtownie otworzyłem oczy, czując szaleńcze kołatanie serca i ogromny smród, który wywołał natychmiastowy grymas niesmaku na moim pysku. Przez pierwsze chwile nie mogłem złapać oddechu, zbyt przerażony, by uświadomić sobie że koszmar już minął, jestem sam w swojej jaskini, w swoim świecie. Kiedy w końcu to do mnie dotarło otworzyłem oczy, rozbieganym spojrzeniem omiatając wnętrze mojego domu, jakby w poszukiwaniu zagrożenia, które mogło czyhać w każdym kącie. Ruszyłem językiem, mając wrażenie jakby w nocy zmienił się w kołek, za wszelką cenę próbując pozbyt się obrzydliwego smaku w moim pysku.
Zwymiotowałem. Przede mną leżała trudna do określenia koloru kałuża, z niestrawionymi dotąd resztkami i zapachem, który lada chwila mógł wywołać kolejną falę odruchów wymiotnych. Wstałem więc czym prędzej i zataczając się lekko, a nawet raz potykając wyszedłem na zewnątrz, po drodze łapiąc w zęby stojące przy wejściu wiadro. Oddech jeszcze nie wrócił do normy, wzburzone morze emocji nie miało zamiaru tak szybko się uspokoić, a ja sam byłem tak rozbity i nieskupiony, że nie zauważyłem jak zapadam się w głębokim śniegu po łokcie, jak przeraźliwe zimno dotyka mojej ubrudzonej w rzygach piersi oraz pyska i jak nowy dzień powoli budzi się do życia. W mojej głowie jedynym przewijającym się w kółko obrazem był okropny sen. Jeżeli to w ogóle był sen, od tego zacznijmy. 
Od wydarzeń z nawiedzonym szczeniakiem minęło już kupę czasu, wystarczająco by Vallieana wróciła do zdrowia. Z Caiasem widziałem się tylko raz, z waderą nieco więcej z powodu częstych odwiedzin w szpitalu, lecz jak dotąd wszystko było w porządku. Jasne, czasem dręczyły mnie koszmary, jednak bez dwóch zdań były to po prostu zwykłe mary senne, a nawet jeśli nie, to nie tak rzeczywiste i dziwne jak ten. Jak bardzo trzeba być przerażonym, aby zwymiotować?
Kilka razy zdawało mi się wprawdzie, że widziałem gdzieniegdzie podejrzaną czerwoną substancję, którą uznawałem za wymysł lekko straumatyzowanego umysłu, bowiem kiedy ponownie kierowałem w tamtą stronę wzrok już jej nie było. Teraz jednek nie byłem już pewien, czy to była tylko wyobraźnia. 
Dotarłem do strumienia, który szybkością pokonał panowanie lodu i warto biegł wyznaczoną sobie trasą. Rzuciłem wiadro w śnieg i zdesperowany zanurzyłem głowę w lodowatej wodzie. Idiotyczny pomysł, ale przynajmniej skuteczny.
Wynurzyłem ją sekundę później, łapiąc powietrze jak ryba, ale ze znacznie bardziej przytomnym umysłem niż jeszcze kilka chwil temu. Pochyliłem się nad wodą olewając zimno, kapiące z brodu krople, lekko szczypiące oczy i ogólny dyskomfort, dając sobie czas na posegregowanie wszystkich odczuć, myśli i ponownie odzyskując kontrolę nad ciałem. W końcu ponownie otworzyłem powieki i spojrzałem w swoje godne pożałowania odbicie- uwalony wymiotami smętny basior z przekrwionymi ślepiami i przerażoną miną, wyglądający jak główny bohater horroru. I jeżeli tylko nie oszalałem, co jest bardzo prawdopodobne, to może nie być tak dalekie od prawdy.
-Weź się w garść.- mruknąłem, czując złość na siebie, że jeden durny sen tak mną wstrząsnął. Z drugiej jednak strony tak dobrze jest usłyszeć swój prawdziwy głos, a nie ten w głowie. 
Głos w głowie. Zwariowałem, nie ma co. Może to i lepiej? Przynajmniej Vallieany i szczyla nic nie będzie chciało ponownie zabić.
Przybrałem swoją zwykłą maskę powagi i głęboko odetchnąłem, ciesząc się z poskromionego chaosu oraz powrotu do kontroli, po czym domyłem pysk i wyczyściłem pierś, nareszcie pozbywając się drażniącego nosa odoru. Po stanięciu na brzegu przypomniałem sobie co to jest zimno, więc nie tracąc więcej czasu złapałem wiadro, napełniłem je wodą i wróciłem do jaskini, tym razem z większą trudnością poruszając się w głębokim śniegu. Gdy stanęłam na progu poczułem ogarniające obrzydzenie, lecz przemogłem się i wszedłem do środka, natychmiast podchodząc do jednej z półek, łapiąc sprzedane mi na targu kostki i wrzucajac je na ułożony wcześniej stos drewna, który momentalnie zapalił się jasnym płomieniem. Mając zapewnienie sobie ogrzewania z głowy wyciągnąłem jakieś szmaty i zająłem się czyszczeniem podłogi z całkiem pokaźnej kałuży rzygów. Po skończeniu tej żmudnej i niezbyt przyjemnej czynności wyrzuciłem przemoknięte szmaty na śnieg, przywowałem wiatr by przewietrzyć pomieszczenie tak, aby nie tknął ognia i nieco się wysuszyć, po czym zarzucając na siebie jakiś stary płaszcz wyszedłem ponownie na zewnątrz, by zaprać brudne kawałki materiału pozostałością wody z wiadra. Kiedy i to miałem za sobą zaniosłem je do jaskini i rozłożyłem na ziemi, natomiast pojemnik do przenoszenia drogocennego płynu znalazł się w tym samym miejscu w jakim wcześniej był. Lekko zmęczony postanowiłem nie wybierać się ponownie nad strumień tylko wymyć łapy w śniegu, a po wykonaniu również tego wróciłem do środka i położyłem się na skórach służących za posłanie. Chętnie uciąłbym sobie drzemkę w celu odzyskania sił i pełni spokoju, lecz z rozgoryczeniem odrzuciłem ten pomysł, mając ciągle świeży obraz języków w głowie. Nie pozostało mi więc nic innego jak wpatrywanie się w ognisko i pogrążenie we własnych niewesołych myślach. 
Wcześniejsze kszątanie pozwoliło choć na chwilę uwolnić się od dręczącego duszę niepokoju, teraz jednak uderzył on z jeszcze większą siłą, nie dając mi wypocząć. Co jeśli to demon wpływa na moje sny? Co jeśli decyzja o porzuceniu próby rozwiązania Caiasa była błędem, który mógł kosztować kogoś życie? Co jeśli zarówno szczaw jak i Vallieana są przez to zło nękani tak jak ja? 
Uniosłem gwałtownie głowę, doznając olśnienia.
-Muszę ją spytać, czy także ją prześladuje. Musze się dowiedzieć, czy naprawdę zwariowałem.- wiedząc, że spokoju tu raczej nie zaznam powoli podniosłem się na nogi i zamiotłem ogonem podłogę, odwracając się ku jednej ze ścian. Złapałem bardziej elegancki płaszcz od tego którego wciąż miałem na grzbiecie, zarzuciłem go, po czym zasypałem ognisko i wyszedłem z jaskini.


<Valli? Środek jest dość chaotyczny, lecz pisałam to bez zastanowienia. Po przeczytaniu chyba nie jest taki zły. Mam nadzieję xD>




Słowa: 1372 = 88 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics