niedziela, 26 kwietnia 2020

Od Vallieany CD. Jastesa

Biegnij...
Biegnij... 
Oddychałam znacznie ciężej niż nakazywał zdrowy rozsądek i doświadczenie. Jednak nie panowałam nad tym. Kiedy moje serce pulsowało w panice, a krew w uszach huczała niczym wodospady, ja podświadomie czułam jak moje kończyny samoistnie się poruszają, niszcząc mięśnie. Czułam jak przerażająca cisza opadała na las.
Gdzieś z tyłu zaryczał jeleń, który jednym kopniakiem złamałby mnie w pół, potem w powietrze wzbił się przerażony ptak, napadając skrzydłami na rozedrgane gałęzie dzikich malin. Jednak czułam ciszę. Bynajmniej nie wyciszenie.
Zamrugałam ponownie, aby nawilżyć dotychczas szeroko otwarte oczy, smagane wiatrem. Intuicyjnie zwróciłam pysk delikatnie w lewo, gdzie masywna, ciężka masa sunęła tuż przy moim boku. Widziałam go.
Biegnij, Vallieano... 
Widziałam też jak Jastes po mojej prawej kręci dookoła głową, szukając możliwej drogi ucieczki przed spłoszonymu zwierzętami, jednak te jakby zaczęły nas otaczać od tyłu. Co szybsze osobniki różnych gatunków zaczęły pojawiać się w zasięgu wzroku, a te biegnące za nami niemal sapały mi na kark.
Biegnij...
Jasnowłose szczenię wpatrywało się w nieokreślony punkt przed siebie. Oczy błyszczały mu przerażeniem, a łapy raz za razem odbijały drewnianą maskę, utrudniając mu poruszanie.
Czy to tak umrę?
Vallieana, nie panikuj. Nie umrzesz.
A jeśli zginę?
Zamknęłam na chwilę pysk, jednak ten zaraz sam się otworzył, nie pozwalając organizmowi się udusić. Chyba tylko magia utrzymywała mnie wtedy przy życiu. Inną kwestią był widocznie wymiękający szczeniak, który zwrócił na siebie naszą uwagę dopiero kiedy głośno pisnął, a jego ciało zostało z tyłu.
- Potknął się...- wyszeptałam, gwałtownie orając ziemię pazurami. Zatrzymaliśmy się jak oparzeni, zupełnie ignorując biegnącą w amoku wprost na nas falę wszelkiego rodzaju zwierząt. Mimo mroczków przed oczami, doskonalne widziałam jak biały basior posyła w kierunku zwierząt potężny podmuch wiatru, jednak wyłapałam również czarny cień wyrastający na samym przedzie pochodu, który natychmiast się rozstąpił w obie strony.
Doskoczyłam do malca, a mocny ruch powietrza zmierzwił mi futro.
Młodzieniec podniósł łepek, a wyraz jego pyska był tak żałosny, że sama bym się nad nim rozkleiła. Był głodny, wymęczony i najwyraźniej coś innego również postanowiło dodatkowo go obciążyć.
Maska.
Ta pierdolona maska.
- Potknąłeś się o nią- rzuciłam bez ogródek, a drżenie mojego głosu poruszyło całym ciałem. Zarówno jego, jak i moim. Już widziałam, jak chce zacząć kręcić głową i krzyczeć, jednak nie pozwoliłam mu nawet się wtrącić- Tylko nas spowalnia, poza tym cuchnie złem na kilometr. Zdejmij ją.
Niebo jakby zaczęło ciemnieć, a las ponownie zastygał w milczeniu. Nie widziałam kiedy złotooki stanął tuż obok mnie.
- Nie możemy tu zostać- warknął, rozglądając się, natomiast na pysk szczeniaka wpłynął tak brzydki grymas gniewu, że cały żal dotychczas wpływający pomiędzy każdą moją myśl niczym ciesz, nagle zmienił się w parę.
- To się stąd wynoście, sam sobie dam radę!- wrzasnął. Lodowaty, piszczący głosik dotknął mnie w taki sposób, jakiego jeszcze chyba w swoim życiu nie czułam.
Doskonale widziałam też, jak źrenice mojego towarzysza niebezpiecznie się zwężają, a długie pazury wbiają w ziemię. Nawet nie tyle widziałam, co poczułam.
Pokręciłam gwałtownie głową, jakby coś lepkiego przykleiło mi się do skroni.
Zobaczyłam Vernona, który stał wyprostowany za najmłodszym basiorem, jednak nikt inny go najwyraźniej nie widział. Czerwone oczy miał zmrużone, nieruchome, jednak wielki łeb kręcił się lekko na boki... aby po chwili zmienić się w rozmazaną plamę.
Nie. Takie rzeczy się nie zdarzały.
Nie zawahałam się więc, kiedy postanowiłam złapać zębami po skórzany pas i gwałtownie zerwałam przedmiot z szyi szczeniaka. Nie zawahałam się też, kiedy odrzucałam protezę, aby zniknęła nam z drogi choć na chwilę.
Zawahałam się dopiero, kiedy podejmowałam decyzję co powinnam zrobić z małymi zębami próbującymi dopaść przez grube futro mojej szyi. Dopadł.
Świat mi się rozjaśnił w mgnieniu oka dopiero kiedy silne szczęki Jastesa oderwały ode mnie młodzeńca i rzuciły nim o najbliższy kamień, przypadkiem lub nie. Z niewielkiej głowy zaczęła sączyć się plama obrzydliwie czerwonej posoki, a zaszklone oczy zamarły.
Stanęłam tam jak wmurowana, czując każdym fragmentem ciała jego krew. Mój instynkt samozachowawczy rozpoczął wojnę z poczuciem sprawiedliwości, a także zerdinowskim genem, który jakby chciał rozerwać każdą komórkę ciała.
- To nie była jego wina, wiesz o tym... musimy jak najszybciej stąd odejść- wypowiedziałam szybko, przeskakując z nogi na nogę. Coś we mnie wrzało i wyraźnie pragnęło naszej krzywdy. Spojrzałam w oczy Jastesa, gubiąc te kulturalne słówka, którymi darzyliśmy się jeszcze godziny temu- Dziękuję ci, ale proszę, musimy go uratować.
Potok słów jaki z siebie wylewałam nawet przez chwilę nie wzbudził we mnie zażenowania. Byłam czysto przerażona, w dodatku coś krążyło między nami, a wręcz w nas, jak trucizna. Chciało nas zastraszyć i dobrze mu szło.
- Mamy go teraz dźwigać?- ani na chwilę nie spuściłam wzroku z jego oczu. To pytanie nie było ani złośliwe, ani wytykające. On pytał. On też nie rozumiał.
- W razie konieczności porzucimy go- obiecałam, rozglądając się w końcu po lesie tonącym w ciemnościach. Przez cały czas na granicy mojego spojrzenia widziałam czarnego, masywnego basiora, który kiwał ostrożnie głową na boki. Kiedy jednak chciałam na niego spojrzeć, ten się rozpływał.
Dziwny paraliż jakby odcinał ode mnie logiczne myślenie, jakim więc było dla mnie wysiłkiem, zdać sobie sprawę, że to nie mógł być koniec świata.
- Ta ciemność… i cisza…- wymruczałam, kiedy opierzony wilk stał koło mnie zdębiały. Jakby sam nad sobą tracił kontrolę. To się działo. Straciłam wątek. Raz, drugi i trzeci.
Wszystko było tak dziko ciche i nieruchome, za razem słyszałam zmodulowany śpiew ptaków, gdzieś nade mną pojawiło się niebieskie niebo, chociaż wpatrywałam się w ziemię.
Nagle do mojej głowy napłynęły obrazy ciepłej chatki, szczupłej, zmęczonej wadery, pachnącego posiłku. Gdzieś z boku przemknął srebrny basior, jednak uśmiechał się, wadera także. Mieli w końcu śliczne dziecko, silnego synka. Jak oni się kochali. Jak ten młody dobrze dorastał, taki szczęśliwy, napawający swoich rodziców dumą. Potrafił już polować na zające. Może i miał epizody uciekania z domu, jednak nadal byli szczęśliwą rodziną. Tylko czym jest ta czarna breja, w której miał skąpane łapy? Na miłość, tak cuchnęła, w dodatku wspinała się coraz wyżej. Bogowie, pomóżcie mu, to okrutne! A skąd to obrzydlistwo pojawiło się na mnie?! Bogowie…
Vall. Obudź się. To koniec.
Koniec? Koniec czego?
Otworzyłam oczy, wzięłam wdech. Wróciły ptaki, wiatr i słońce. Wrzasnęłam. Tak głośno, jak mocno pociągnęły mnie za sobą negatywne emocje i iluzja. Jakby łamali mnie na żywca.
Natychmiast spróbowałam oderwać się od podlotka, który z taką namiętnością rozrywał mi łapę, powodując niewyobrażalny ból. Kontynuowałam wrzaski, kłócące się z jego warczeniem. Trzymał zębami i ciągnął w swoją stronę, a ja miałam wrażenie, że zechce mnie zaraz pożreć żywcem. Nie mogłam mu pozwolić na dalsze ruchy i próbowałam odzyskać kończynę z uścisku. Rzuciłam się na bok, wściekle ujadając, przy okazji odsłoniłam brzuch, jednak ten uparcie trzymał. Tego, że w najbliższym czasie niczego z tą łapą nie zrobię byłam pewna. Kość poorana śladami zębów była na wierzchu, żyły zostały poprzecinane, gdzieś z boku leżał jakiś kawał mojej białej skóry. Ale nie mogłam zginąć.
Przewaliłam się na brzuch w ten sposób, że ranna kończyna była pode mną. Gdy tylko młodzieniec się nachylił, zaciskając szczęki na resztkach mojej łapy, złapałam go za kark z całą pozostałą siłą i pociągnęłam ku ziemi. Nie puszczał, nawet nienaturalnie wykręcony. W tej pozycji przynajmniej miałam dostęp do jego brzucha. Bez chwili zastanowienia poderwałam się z głośnym krzykiem na zdrowe nogi i złapałam jego pachwinę. Młody skulił się z piskiem i histerią w oczach gwałtowniej, niż się spodziewałam. W końcu jednak do niego dopadłam i siłą przytrzymałam łeb przy ziemi.
- No już, uspokój się, Caias- rozkazałam szybko, zdrową łapą zakrywając mu oczy, na drugą bałam się spojrzeć- Czy ta wilczyca to twoja mama? Jest prześliczna. Naprawdę, piękna i… auć!- syknęłam, zaciskając zęby, kiedy mimowolnie się poruszyłam. Szczeniak próbował się szarpnąć, nawet warknął, ale był już mój. Wzięłam ciężki oddech i przyciszyłam ton- Nie przejmuj się, Caiasie, nic się nie stało. A ten tam to twój tato, prawda? Są razem bardzo ładni. Muszą cię kochać- wyszeptałam, poluźniając uścisk- Też ich bardzo kochasz. Nie przejmuj się, teraz się pewnie o ciebie martwią, ale to jest w porządku, niedługo się z nimi spotkamy. Zobaczysz swoją rodzinę. Teraz leż spokojnie, dobrze?- spytałam cicho, przykładając nos do jego czoła w miejscu, w którym wcześniej widziałam poważny uraz głowy. W końcu był czysty i zrelaksowany.
Wstałam powoli, stękając z bólu. Ryczeć musiałam zacząć razem z napływającymi do głowy wspomnieniami szczeniaka, kiedy ten w końcu dopadł się do mojej krwi, bo teraz po prostu lały się po moich polikach. Nie chciałam patrzeć na łapę, więc po prostu ją podciągnęłam, jęcząc przy tym jeszcze gorzej. Moim priorytetem było uwolnienie Jastesa z iluzji.
Kiedy doczłapałam do białego wilka, skrzywiłam się jeszcze bardziej, a łzy, które męczyły mnie przez cały czas, przybrały na sile. Wilk leżał przyklejony do podłoża z przerażonym spojrzeniem, odsłaniał zęby, a pazury wrzynał w ziemię. Wyglądał jak zając, którego zaraz coś ma dopaść. Jakby był gotowy na śmierć.
Zaryczana usiadłam obok niego i bez problemu wsadziłam mu pysk w kałużę, która tworzyła się pode mną przy każdym ruchu nogi, a pod którą wyrastała powoli gęsta trawa. Przynajmniej się wzmocni.
- Jastes, proszę, wróć do mnie. Potrzebuję cię- załkałam, walcząc o uspokojenie ciała. Na miłość, jak to bolało- No już, wstań, musimy iść dalej… To tylko iluzja… Wszystko jest już dobrze.
Położyłam się obok, kiedy po grzbiecie basiora przeszedł dreszcz jeden, a za nim drugi. Wilk zaczął szybko mrugać, ale wiedziałam że się uspokaja. Miałam właśnie wgląd do dwóch głów, które przytłaczały mnie swoimi wspomnieniami i uczuciami, ale byłam zbyt wyczerpana, aby je przyswajać. Pozwoliłam, aby przelatywały, przy okazji musiałam ułożyć sobie to, czego zapomnieć nie mogłam.
- Vall..?- młody nagle podniósł głowę. Przestraszony i zagubiony Caias. Nie wiem czy od początku naszej "znajomości" był choć raz tak trzeźwy i dojrzale wyglądający jak w tamtej chwili. Ze strachem w oczach i krwią na całym pysku. Przynajmniej on dobrze się odżywił.
- Idź znajdź jakieś szmaty- powiedziałam poważnie, chociaż już nawet nie miałam ochoty udawać, że jestem jakkolwiek groźna i że mam panowanie nad głosem- Zapytaj kogoś, czy coś. Byle jak najszybciej i wróć sam.
I nie odpowiedział, tylko odbiegł. Odetchnęłam i spojrzałam na miejsce, w które odrzuciłam maskę. Podczas całej tej szamotaniny trochę się odsunęliśmy od przerażającego przedmiotu. Może i lepiej, że nie muszę na nią patrzeć- pomyślałam.
Jak wywnioskowałam, maska pojawiała się w życiu młodego od samego początku, jednak zamaskowany wilk nie mógł być jego ojcem. Przede wszystkim krew Caiasa była czysta, po drugie jego biologiczny ojciec nadal żył, po trzecie nie byłam pewna, czy zamaskowany w ogóle jeszcze żył, kiedy młodziak został poczęty. Przywiązanie do maski było tylko iluzją, stworzoną przez kogoś, kto miał powiązanie z zamaskowanym. Jeszcze inną kwestią było to, że zamaskowany wilk, był zamaskowanym wilkiem, natomiast to Caias był wyznaczony na wilka z maską. A przecież "wilk z maską nie kończy dobrze". Westchnęłam, świadoma tego, jak wiele rzeczy było przed nami ukrytych, nie mniej jednak poczułam się spokojniejsza na duchu. Na chwilę cokolwiek co opętało młodego, odeszło, chociaż nie miałam pewności na jak długo, skoro weszliśmy mu w drogę. Jego przekaz również był niejasny, chociaż miałam wrażenie, że nie zdziwiłoby mnie coś tak prymitywnego, jak zemsta.
Na samym początku musimy dorwać się do Centrum, może nawet powinniśmy się podłączyć pod jakiś patrol, bo spacerowanie we trójkę jakoś mnie przerażało. Potem droga do biblioteki. Stamtąd się okaże.
Uporządkowywanie tego pozwoliło mi się zająć czymś na tyle, że kiedy kolorowooki zdążył wrócić z jakimś płóciennym materiałem w zębach, po moich łzach zostały tylko szlaki na ciemnym futrze, a magia w moim ciele walczyła z otwartymi naczyniami i zmarnowaną krwią. Mój bezruch jej pomagał, nawet trochę odcięła ból.
- Dziękuję- wymruczałam i delikatnie uniosłam łapę z grymasem. Się naodpoczywałam- Weź owiń, tylko szybko, nie pieść się proszę, bo i tak będzie bolało.
Młody skinął łebkiem, po czym narzucił mi na kość szmatę i rzeczywiście bez krztyny delikatności wykonał moje polecenie. Kiedy skończył, ja zaciskałam zęby na zdrowej nodze, a ogonem zdążyłam zamieść całe poszycie lasu w jego zasięgu.
W końcu odłożyłam nogę na ziemię, dopiero wypuszczając powietrze z płuc.
- To powinno trochę wspomóc gojenie, bo przynajmniej więcej krwi się zachowa- mruknęłam zmordowanym głosem, a Caias bez słowa usiadł tuż obok mnie, przytulając się barkiem do mojego boku. Miałam ochotę zapytać jak wytłumaczył ten brudny pysk, jednak jego głowa była opuszczona, a wzrok uciekał gdzieś na bok. Postanowiłam dać mu spokój.
Minuty mijały, las się uspokoił razem z nami i wtedy w końcu Jastes podniósł głowę. Wbiłam wzrok w jego zdrętwiałe ciało i lekko się odsunęłam, przy okazji zmuszając Caiasa, aby wstał. Westchnęłam. Że też się wplątaliśmy w coś takiego. Tracenie kontroli, iluzje, prześladowania.
Najgorsze chyba było to, że wszystko co zrobiliśmy, było za nami… A co jeszcze miało stanąć nam na drodze? Czy w ogóle coś osiągnęliśmy?
Czułam, jak nerwy odbijają mi się na kręgosłupie i prawej łapie dreszczem oraz pulsującym bólem.
- Jastes, musimy porozmawiać.


<Jastesie? Oczywiście, że nudzie mówimy: nie c:>


Słowa: 2094

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics