poniedziałek, 26 grudnia 2022

Od Rosa, CD. Asmodaya

[opowiadanie zawiera makabryczne opisy]

Świerzbiły go łapy. I język. Nie chciał kończyć ich konfrontacji w ten sposób ale wiedział zbyt dobrze, że gonienie tego zbzikowanego wilka w tamtym momencie nie przyniosłoby mu absolutnie żadnego pożytku. Zresztą był zmęczony psychicznie. Ostatnimi dniami używał swoich zdolności częściej niż jego ciało było przyzwyczajone, co było jedną z przyczyn jego irytacji, a niepowodzenia tylko pogłębiały go w całym tym dystresie. Podążenie za czerwonookim było spontanicznym impulsem, który zadziałał bez pobudki innej, niż zaspokojenie maleńkiego ułamka z całej swojej ciekawości. Zareagował podświadomie, więc nie miał zamiaru się za to biczować, nawet jeśli parę dni wcześniej jawnie oświadczył iż rezygnuje z jakichkolwiek form wchodzenia w interakcje z tym stworzeniem… przynajmniej pamiętał, że tak było.

Po wszystkim stał jednak w ten sposób jeszcze przez parę chwil, czując jak złość rozpala go od środka mocniej niż jakakolwiek używka, a jakby na dowód, ciepła para buchała chmurami z jego nozdrzy, otaczając pysk, oczy, rozpływając się w eterze. W końcu głośno prychnął i zawrócił w swoją stronę. Zaczął lawirować między budynkami, niedostrzegalny przez mieszkańców śpiących w swoich ciepłych mieszkankach. Głupiutkich i nieświadomych. 


Założyłem, że się za bardzo mnie boisz, patrząc na to, jak bardzo ukrywasz się za swoimi wilkami, Przywódco Białe”


Że niby Ros miałby bać się kogoś takiego? Nonsens. Absolutny nonsens, mający zrobić mu jedynie na złość. Lerdis w przeszłości zbyt wiele przeszedł i poświęcił by móc zasiąść na stołku, na którym upodobali go sobie bogowie. Nawet ten zasrany ignorant musiał cokolwiek usłyszeć tymi swoimi zasranymi, ignoranckimi uszami. Chciał go tylko wkurzyć. Zresztą to Xynth jako pierwszy zaczął mścić się za jakieś głupoty i zaatakował Ikara. 


“Gdybyś nie miał czasu na takich jak ja, to nie wysyłałbyś swoich wilków dla jakiejś błahej zemsty”


Ale. To. Ty. Zacząłeś. 


“Jeszcze raz zobaczę jednego pierdolonego Krwistego na moim terenie to zamiast zesranych tchórzy będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


Wilk zatrzymał się gdzieś w przestrzeni i zaklął w głos. Otaczające go drzewa jednak nie wydawały się zainteresowane porachunkami świata wilków, więc nie udzieliły żadnej odpowiedzi.

– Kurwa. Kurwa. Kurwa – przeklinał coraz głośniej, a wraz z każdym kolejnym słowem, uderzał łapami w śnieg, podrzucając jego duże skupiska w powietrze. Wciąż był między budynkami, a żółte światło barwiło wszystko, co tylko sięgnęło. 

Bezczelny chujek ot, tak mu nawciskał. Tak jakby wiedział o czym mówił; tak jakby wiedział DO KOGO mówił. Ba! on ośmielił mu się grozić! Sam prosił się o śmierć, którą Białe mógłby zapewnić mu w dowolnym momencie, na każdy znany światu sposób. Pieniądze nie grały roli, ilość wilków też nie, basior miał oba.

Ros oddychał ciężko, nastroszony jak wkurwiony jeżozwierz, kiedy wzmagający się wiatr targał jego futrem na każdą stronę. Wkrótce dołączyły do niego chaotycznie opadające z nieba płatki śniegu, atakujące oczy, nos, pysk. Jednak warunki atmosferyczne nie robiły mu różnicy, póki był pod wpływem własnych rozbujanych jak huśtawka na wietrze emocji. Nie mógł jednak z nimi nic zrobić, więc traktując swoją złość jako przeszkadzacz, znów udał się w kierunku swojego domu. Mógł potraktować to spotkanie jako zakończenie tego irracjonalnego konfliktu. I tego się czepił. Ta myśl pomogła mu wrócić do siebie. Chciał zapomnieć o czerwonookim Xynth. 

Odetchnął i spojrzał od niechcenia w niebo. 

Nadchodzi burza.



Gdy Białe dotarł do zatopionego w lesie budynku, którego połowa znajdowała się pod ziemią, odczuł ulgę. Śnieżyca zdołała rozszaleć się na dobre do tego stopnia, że gdyby jeszcze trochę popadało, mógłby nie odnaleźć tego miejsca tak łatwo. Zaledwie pół piętra całej konstrukcji wystawało ponad linię gruntu, więc przy większych zaspach jaskinia była całkiem niewidoczna, a jedynym elementem wskazującym na obecność czegokolwiek był ogromny kamień, którego kolor zmieniał się na półprzezroczystą czerwień w obecności odpowiedniego aktywatora, zaś przy kontakcie aktywatora z kamieniem, kamień robił się idealnie przepuszczalny, pozwalając przejść wilkom, przedmiotom ale i grudom śniegu, które tylko czekały na taką okazję. Basior przyłożył przewiązany na długiej lince kryształ niczym klucz do zamka i przeszedł przez długo nieotwierane wejście, a następnie zamknął wrota, pociągając telekinezą za przedmiot. Zszedł po kilku schodkach, a gdy na powrót nastała cisza, oznajmiając że kamień znów zrobił się całkiem fizyczny, ogarnął go spokój. Znajomy zapach połaskotał podniebienie, ciemność nie przeszkadzała, choć i tak użył kilku magicznych kryształów, które osadzone w skale świeciły delikatną żółcią, rozjaśniając otoczenie. Omiótł wzrokiem poukładane w stosy futra i płaszcze, których nigdy nie sprzedał bo były ledwo pierwszymi próbami, których się nie pozbył. Zerknął też na wypreparowane szkielety, wypchane zwierzęta, a także luźne kości upchnięte pod jedną ze ścian, czekające aż w końcu spełni się ich marzenie aby wydostały się z tej ciemnej, ciasnej nory na powrót do lasu, gdzie były przyzwyczajone żyć. Jednak nie tym razem. Jednooki był zbyt wychłodzony i zmęczony by wysłuchiwać milczącego nawoływania martwych zwierząt, więc po upewnieniu się, że wszystkie stały tak jak je zostawił, ominął je i przeszedł do następnego pomieszczenia, stanowiącego coś w rodzaju salonu połączonego z garbarskim gabinetem. Przy dogodniejszych warunkach pogodowych wpadało tu światło przez umieszczone wysoko pod sufitem okna, jednak nie przy śnieżycy. Usunął źródło światła w poprzednim holu na rzecz rozejrzenia się po tym pokoju, jednak zarówno stół, wszystkie ramy na skóry, biblioteczka i pufy również były na swoim miejscu, pokryte cienką warstwą kurzu. Na podłodze wyłożonej plastrami drewna nie było nawet jednego obcego śladu. 

Nie zatrzymywał się więc na dłużej i zszedł na dolne piętra. Jednym oczywiście była sypialnia, a w drugim składzik. Nie miał ochoty już sprawdzać czy całe żarcie pozostawione w składziku nadal tam było, więc pozostał w sypialni, w której w zasadzie było tylko całkiem spore legowisko. Leżę wypchane grubymi poduszkami i kołdrami, które nigdy między sobą nie gościły innego ciała, niż to należące do jasnowłosego, choć na spokojnie zmieściłoby się co najmniej tuzin masywnych Fenrisów.

Ros złapał telekinezą za poły płaszcza, a następnie rozpiął go i na piersi i na brzuchu i bezładnie rzucił gdzieś w pusty kąt, następnie na miękkich nogach wspiął się do tego gniazda i zagrzebał pod kocami. Gdy w końcu zatonął w tej zimnej ciszy, czekał aż pozostałości po dawno już zmarłych stworzeniach zapewnią mu odrobinę ciepła i uśnie.


I zasnął, jednak pobudka nadeszła szybciej niż tego planował. Nie wiedział kiedy to dudnienie się rozpoczęło, był zbyt wywalony ze świadomości, zbyt pochłonięty we śnie, żeby natychmiast się zerwać i być gotowym na akcję zdetronizowania obecnego ładu. W aktualnym stanie nie dałby rady poprowadzić równo nici w materiale, a co dopiero walczyć z czymkolwiek. Jednak… nikt go o zdanie nie pytał. Gdy wydostał się z grubej góry futer, nawet nie wziął płaszcza i od razu ruszył w kierunku wyjścia z jaskini. Dudnienie nie ustępowało, a to mogło świadczyć albo o tym, że ktoś próbował dostać się do środka bo był zajebiście ciekawy, albo bardzo chciał zwrócić na siebie uwagę właściciela, bo to było zajebiście ważne. W głębi siebie Ros miał nadzieję na to pierwsze. Wspiął się po schodach, przeszedł przez swoje mieszkanie, kolejne schodki, w końcu głaz nad jego głową przybrał swoją półprzezroczystą formę. Przez tę skomplikowaną strukturę Lerdis dostrzegł znajomą postać nachylającą się nad nim, a dudnienie ustało. Na tle obrazu rozlegało się ciemne niebo, z którego wciąż paskudnie padało, choć wiatr ustał. Groza jednak wisiała w powietrzu. Basior opuścił mieszkanie i omiótł natręta wzorkiem, stając z nim na równi. Mało atrakcyjny Quatar o białorudym futrze był w przenikliwej tęczówce Rosa ekstremalnie zaalarmowany, jednak udawał spokój i pierwszym co zrobił, było padnięcie na łokcie i przyciśnięcie brody do klatki piersiowej. 

– Szefie, przepraszam za najście cię w domu, ale to ważne. 

– Mów, Herb. 

Młody basior powstał i z niepokojem oblizał nos. Białe kojarzył go jako wojownika podlegającego pod dowódcę czwartej frakcji, Lore. Specjalizowali się w szantażach i przejmowaniu ładunków, a jednak ten osobnik zjawił się w całkowitej pustce Dystryktu Pierwszego, niechroniony terenem Ślepaków. 

– Chodzi o to, że dostałem wiadomość od Maira, wilka pochodzącego z frakcji naszego Dowódcy Lore. Jest to wiadomość zawierającą współrzędne geograficzne, jednak nie mam pojęcia, dlaczego to trafiło do mnie… 

– A dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? 

Nierozumiejący Ros zmarszczył brwi, jednak to Quatar wyglądał na bardziej zaskoczonego. 

– Ponieważ rozmawiałem z Mairem przed tym jak wyszedł i powiedział mi, że to Dowódca Białe wysyła go i ósemkę innych wilków na misję do Dystryktu Pierwszego. 

– Rzecz w tym, że ja nikogo nigdzie nie wysyłałem. Wczoraj wieczorem wyszedłem z katakumb, zresztą musiałeś wiedzieć, skoro mnie tu znalazłeś. 

– Bo powiedział mi o tym Mair chwilę po tym, jak Szef wyszedł… – mruknął Herb, a przez białe futro przebiła się bladość, nadająca jego biało-rudemu pyskowi odcień ziemistej szarości. 

Ros spojrzał w górę, szukając między grubą zasłoną chmur jakiegoś odniesienia do godziny, by zorientować się w czasie i przestrzeni. Dowiedział się tyle, że mogło być wczesne popołudnie. 

– Zresztą notatkę dostałem parę minut temu. Zdziwiłem się, że to ja ją dostałem… Powinniśmy zebrać jakieś wilki i to sprawdzić..? 

Jednak Lerdis po chwili ciszy pokręcił przecząco głową. 

– Nie ma czasu, pójdziemy tylko we dwoje. Prowadź. 

Herb skinął głową. Był zaniepokojony, ale nie mógł nic poradzić na nagły napływ ekscytacji. Nigdy nie był na misji z samym dowódcą i nie spodziewał się że kiedykolwiek mógłby go kopnąć taki zaszczyt. Szczególnie, że mieli iść tylko we dwoje. O jednookim wilku chodziło wiele legend i plotek, jakoby był w stanie zmusić setkę osób do padnięcia na kolana za pomocą samego spojrzenia; że potrafi doprowadzić do skraju szaleństwa tylko poprzez krótkie, lekceważące parsknięcie, lub że jego rozpoznawalny, brązowo-biały płaszcz sam sobie uszył ze skór wrogów pokonanych podczas akcji przejmowania tronu gangu. Quatar pozwalał sobie na pojedyncze zerknięcia, skupiające się na szefie, który choć tym razem nie miał na sobie legendarnego płaszcza, nadal był tak samo imponujący. Elastyczny jak gałąź, muskularny jak dorodny jeleń, z pyskiem wykutym w marmurze. Herb ledwo powstrzymywał westchnienia podziwu. Ros czując ten wykwit uczuć u swojego boku, mógł tylko pilnować swojego wyrazu twarzy, aby nie pokazać młodemu podwładnego swojej własnej niepewności. W głowie tylko miał nadzieję, że jego przypuszczenia się nie sprawdzą. 


Jednak nim Herb zdążył powiedzieć “jesteśmy już blisko”, na horyzoncie pojawiła się grupa wilków na tle trzech porzuconych, drewnianych budynków, a jeszcze wcześniej oboje usłyszeli dźwięki głośnej kłótni. Gdy na polanie pojawił się Białe, pośród chaotycznie spadających z nieba grud śniegu najpierw dostrzegł go jeden ze Zbłąkanych i zamilkł, za nim poszła cała reszta. Ostatecznie dali basiorowi na wielkie wejście dobre trzydzieści sekund niezręcznej ciszy, nim razem z Quatar u boku dołączył do ich wesołej gromadki. 

– Szefie – sapnęli bardzo zdziwieni Krwiści, po czym grzecznie pochylili głowy.

– Dowódca Białe..? – rzucili w tym samym momencie równie zaskoczeni Zbłądzeni i każdy zrobił krok w tył, odsuwając się od czytającego aury (a może nie tylko?) jednookiego. 

Tych pierwszych było sześcioro; patrzyli to na swojego szefa, to na rywali, z którymi jeszcze chwilę wcześniej darli się na całą polanę, zupełnie niezrażeni paskudną pogodą, czy jakąkolwiek kulturą. Tych drugich było siedmiu; byli pewni że w ramach rozrywki popsują parę planów Krwistym, a potem ich rozgonią gdzie pieprz rośnie, nie spodziewali się jednak, że przyjdzie sam ich dowódca. Bez wyraźnego polecenia ze strony Cwanego nie mogli w żaden sposób mu zaszkodzić… zresztą Cwany jasno zabronił w jakikolwiek sposób dokuczać Rosowi na własną rękę. Za to mogli obserwować z boku, byli na swoim terenie.

– O co tu chodzi? – spytał Lerdis bez grama przejęcia w głosie, a grube płaty śniegu opadały mu na sierść, bardzo szybko tworząc nań białą warstwę.

Jego wilki wymieniły spojrzenia, jakby targując się w ten sposób kto powinien rozmawiać, a przy okazji kilka wyjątkowo oskarżycielskich spoczęło na Herbie. Padło na najstarszego.

– Szefie, bo… Chodzi o ostatnią wyprawę Sleipnira – niebieskooki Sivarius spojrzał na Białe jakby upewniając się, że Lerdis nie ma niczego do powiedzenia. Nie miał. Słuchał – Mój brat od tamtej pory nie jest taki sam. Boi się własnego cienia i nie chce wychodzić z domu, a po nocach budzi się z krzykiem. Pozostali z tej akcji też tak mają. Usłyszałem, że ten skurwiel, który im to zrobił nie dostał za swoje i nie mogłem tego tak zostawić…

Ros zobaczył przed sobą parę czerwonych oczu. Tych samych, które spotkał zaledwie kilka godzin wcześniej, a temperatura jego krwi spadła o kilka stopni, choć z wierzchu pozostał nieporuszony. Z każdą sekundą coraz mniej podobało mu się, dokąd ta historia zmierzała. Chciał usłyszeć, że go nie znaleźli; że przeszkodzili ci ze Zbłąkanych; że śnieżyca zmiotła ślady.

– … więc zebrałem kilka osób, żeby upewnić się, że tym razem nie wywinie się tak łatwo. Co miałoby się nie stać, nie pokona dziewięciu wilków, szczególnie na nieswoim terenie. I mamy go, Szefie. Jest w piwnicy jednego z tych domów, związany. 

Pazury jednookiego werżnęły się w grunt, a w tęczówce nagle rozbłysnął jakiś niebezpieczny płomyk, którego jednak nikt zdawał się nie dostrzec.

– Ale zjawiły się te palanty – Sivarius machnął łbem na szepczącą między sobą ekipę zadowoloną z przedstawienia – i nam trują. Ale wszystko jest pod kontrolą, Szefie. Od początku nie planowaliśmy ciebie w to angażować, tak samo jak Herba, który samodzielnie podjął decyzję – tym razem złowróżbne spojrzenie padło na wspomnianego Quatar, który otworzył pysk w oburzeniu. Jego duma została ugodzona tuż pod nosem Szefa, więc zaraz się napuszył i już był gotowy do bójki, jednak nie dostał szansy na obronę.

Ros od samego początku miał złe przeczucia, a zazwyczaj jego przeczucia się sprawdzały. Już wiedział co zaszło na powierzchni i wciąż widział przed sobą tylko szóstkę.

– Eloso, za mną – wezwał Quatar po nazwisku rodowym, a tamten natychmiast zapomniał o złości. Skinął głową i podążył za Lerdisem, w którego aurze coś nagle zdawało się zmienić. Jego głowa nieco się pochyliła, wzrok się zaostrzył jak u polującego ptaka, a sierść między łopatkami stanęła niemal na sztorc. Herb nie znał do końca sytuacji. Nie miał pojęcia kim był porwany przez jego kolegów wilk, co zrobił Sleipnirowi, ani skąd wyniknęła nagła zmiana postawy jasnowłosego, jednak to ostatnie wystarczyło, żeby na powrót stał się maksymalnie ostrożny. Weszli do budynku i podążyli wąskim korytarzem na wprost, gdzie widać było zejście z piętra.

Nim zdążył wejść na schody, poczuł jak dowódca odpycha go na bok zadem i sam nagle się wycofał, swoim bokiem przyciskając mniejszego Herba do ściany. Powietrze przeszył głośny warkot, a zaraz za nim nadszedł duszący odór krwi. Znikąd pojawiły się dwie krwistoczerwone dody, które niespodziewanie zawisnęły ponad głową Lerdisa. Nie, to nie były diody. Pod Herbem załamały się kończyny pod wpływem tłamszącej aury śmierci i prawdopodobnie gdyby nie był tak oszołomiony, zacząłby skomleć.

– To ty… –  wycharczał Obcy – To ty sprowadziłeś na nich taki los, żałosny robaku…

niski, gardłowy dźwięk przedarł się przez głos dowódcy.

– … i to nie koniec. Jeszcze pożałujesz…

Białe stał jak skała.

– Wynoś się stąd.

i wyraźnie ranna bestia ruszyła w kierunku wyjścia z budynku, a Ros zawrócił i wychylił się za nią, nie mogąc oderwać wzroku. Adrenalina nieoczekiwanie uderzyła mu do głowy gdy tylko wielka czaszka zawisła zaraz nad jego własną głową. Nie biegł, ani nie walczył, ale widział, że to Obcy wyszedł, a nie pozostała trójka. Xynth był poważnie ranny. Walczyli. Wilki jednookiego nie mogły przeżyć. Wiedział. Od początku wiedział.

Zarówno Krwawi, jak i Zbłąkani wybałuszyli oczy na widok okaleczonego giganta, jednak to przedstawiciele Ślepaków pierwsi się poderwali, gotowi gonić za człapiącym się w bok basiorem. W świetle dziennym wyglądał mniej strasznie niż w nocy, szczególnie biorąc pod uwagę ilość krwi wydobywającą się z jego rozległych ran. Wystarczyłoby go dobrze złapać i ugryźć, a już by nie wstał. Cała szóstka zareagowała natychmiast jak sfora wygłodzonych kundli, podrywając się do ataku.

– DO MNIE.

Głos nie rozniósł się dalej niż poza polanę, jednak gdy wybrzmiał, wilki zamarły, a potem wróciły do alfy. Szybkość całej akcji wymalowała na ich pyskach najczystszy szok, który tylko się pogłębił, gdy dostrzegli na lewym policzku białego basiora czerwone, gęste łzy.

– … 

jednak to nie były łzy, a krew, która musiała skapnąć z pyska Obcego. Nie wiedzieli jeszcze czyja, śmierdziała wszystkim. 

Stali naprzeciwko siebie i nikt nie miał odwagi się odezwać. Nawet Zbłąkani za ich plecami milczeli, choć podeszli kilka metrów do budynku, oniemiali na skutek wydarzeń. 

Lerdis jako jedyny nie wyglądał na opętanego amokiem, jednak… i jemu brakowało słów. Wiedział, że teraz czekała go najgorsza część. Myślał o tym co zobaczy, komu to pokazać, co powinien powiedzieć.

– Ty – wskazał na najstarszego Sivariusa – i Herb. Za mną.

Obrócił się na pięcie i od razu ruszył na schody. Nie musiał czuć zapachów, żeby uderzyła w niego ciężkość powietrza. Wszedłszy do pomieszczenia, pierwszym z czym zetknęły się jego łapy, było coś chłodnego, ale mokrego i miękkiego. Nie potrzebował wyjaśnień. Organiczna, przekrwiona masa oblepiała cztery ściany i podłogę. Krwawa posoka kapała z kawałków mięsa przyklejonych do sufitu, przylegając nawet do świecących tam kryształów. 


“Będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


Sivariusowi wystarczyły dwie sekundy, zanim spanikował i uciekł z powrotem na górę. Kilkoro pozostałych wilków ustawiło się na schodach i zaczęło w głos przeklinać rzeźnię. Wyli, krzyczeli i histerycznie się śmiali, nie mogąc uwierzyć w to, co musiało zajść pod ich nieobecność. Nawet Zbłąkani przyszli zobaczyć, jednak ich komentarze w niczym nie różniły się od tych wychodzących od Krwistych. Ostatecznie wszyscy zwiali na górę, wymiotować lub wrzeszczeć na siebie nawzajem szukając winowajcy Wszyscy prócz Herba i Rosa. Quatar był przerażony i bliski wrzasków, jednak siedział na schodach i obserwował szefa, który jako jedyny postawił nogi na podłodze zawalonej szczątkami. Na początku tylko stał, jednak po chwili, niespodziewanie zaczął zbierać co większe fragmenty zmasakrowanych ciał jego podwładnych. Wyglądał, jakby był w transie, gdy bez śladu obrzydzenia podnosił odłamane kości czaszki, nadal pokryte mózgiem i delikatnie odkładał na bok. Nerki, żołądki, gałki oczne, poszczególne kończyny. Jego ciało drżało, gdy zatrzymał się nad dużym kawałkiem zwłok, który stanowił brudną przednią kończynę i nieokryte sierścią żebra.


“Będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


W końcu się zatrzymał i gwałtownie obrócił spojrzenie na młodego Herba, który płakał, jednak wciąż przy nim siedział. Herb był od Laurenta. Laurent zajmował się handlem, nie zabijaniem. Nawet wilki od Bisigala, najbardziej bezwzględni kaci w watasze, byliby w szoku po czymś takim. Herb mógł mieć ze dwa lata. 

Na nieco sztywnych nogach dowódca podszedł do podlegającego mu wilczka i zasłonił mu widok swoją piersią, a własny łeb ułożył na biało-rudej głowie, pozwalając mu na odreagowanie tak skrajnego stresu. Czerwona łza spływajaca po białym policzku już dawno zaschła, a Białe prawie żałował, że to jedyny rodzaj  łez na jakie mógł sobie pozwolić.

Trząsł się razem z podrygującym w szoku Quatar. Chciał zrobić to samo z czarnowłosym mutantem, co on zrobił z tą trójką. Ciała były tak rozdrobnione, że niemożliwym było zidentyfikowanie całej tej masy, która jeszcze przed kilkoma minutami była żywymi, świadomymi istotami. Istotami które miały przyjaciół, rodziny, wspomnienia. Jedną z tych istot był Mair, za sprawą którego Herb w ogóle zwrócił się do Rosa.

“To ty sprowadziłeś na nich taki los, żałosny robaku”

 Złapać go w swoje łapy i zamordować. Po prostu zamordować. Poćwiartować, zatopić, zakopać, spopielić, nakarmić ścierwojady. Pozbyć się tej kurwy z powierzchni ziemi, zetrzeć w pył całe jego dziedzictwo i wszystkie pokolenia wstecz. Zdewastować wszystko, na czym kiedykolwiek mu zależało. Skrzywdzić wszystkich, z których kiedykolwiek był dumny. 


Nie daj się pożreć własnym pragnieniom, Ros.


… Czy Cwany czuł to samo, kiedy kazał porwać świeżo upieczonego dowódcę z Krwawej Łezki po Bezdziennych? Kiedy potem ten sam młody dowódca zorganizował polowanie na ogony Straconych? 

Trzydzieści dwa ogony i cztery głowy.

W ciągu tej nocy, Ros naprawdę dostał głowy.

Cztery spośród ponad tysiąca.

Czy Cwany też musiał zbierać pozostałości po tych wilkach? Czy też czuł taką gorycz? Chęć zemsty, choć on sam to zaczął? Choć to te głupie wilki porwały się na Obcego? 


Głupia zemsta.

Głupie porwanie.

Głupie, lekkomyślne wilki.

Nie daj się pożreć własnym pragnieniom, Ros.

Nie daj się pożreć własnym pragnieniom.


“I to nie koniec. Jeszcze pożałujesz…”


Cwany nie reagował na zemstę, bo doprowadziłoby to…

Doprowadziłoby to do wojny.

Miał więc czekać?


Stanął przed swoimi wilkami, cały oblepiony we krwi i maleńkich brudach, które przecież przed chwilą były jego podwładnymi. U boku miał przewieszone trzy szmaciane worki, do których schował to, co był w stanie rozpoznać. Stanął przed żywymi na trzęsących się ze zmęczenia łapach, jednak ich stan nie pozwalał im tego dostrzec. W oczach straumatyzowanego Herba, dowódca Białe nadal był niewzruszoną istotą wykutą w marmurze, podobną do boga wojny, skalany krwią żywych i poległych. Zbłąkani zwiali zaraz po uświadomieniu sobie, że tym razem mogli nie mieszać się do spraw dominującej watahy. Pozostali byli na miejscu. Nikt nie podjął się gonienia za mordercą. Ślady krwi były powoli zakrywane pod świeżą warstwą intensywnie padającego śniegu. Ros zmrużył oko, czując jak wilgotne pozostałości po poległych wsiąkają w jego futro i tylko jedna, ciągnąca się plama po lewej stronie pyska paliła go żywym ogniem, obrzydzając aż do szpiku.

Zmusił się do rozluźnienia mięśni zaciskających jego szczęki i wymamrotał

– Spalcie to w cholerę. 


<Asmoday?>

Słowa:3389 = 420 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics