wtorek, 13 grudnia 2022

Od Rosa do Asmodaya

Trzy lata.

Miał trzy lata, kiedy narodził się po raz trzeci. 

Dostał w swoje łapy tron i nierozłącznie idącą z nim w parze potęgę.

Nawet po trzech latach od tamtego wydarzenia lubił wspominać moment, w którym zatopił swoje spragnione krwi zęby w grzbiecie wadery, spod której rozkazu jego codzienność zatonęła w ciemności, gasnąc jak pozbawiona tlenu pochodnia. Stracił przez nią wiele. Przez wszystkich najeźdźców. I choć nie pamiętał zbyt dobrze tak kluczowych momentów swojego życia jak trafienie w łapy wrogiego stada, czy wspomniana egzekucja, którą przecież sam poprowadził, nie przeszkadzało mu to. Był wtedy pod wpływem zbyt silnych emocji, można by rzec, że w obu sytuacjach zawładnął nim amok. Ale po czasie to było kompletnie bez znaczenia. Brak wspomnień z tamtych wydarzeń tylko pozwalał mu maniakalnie tworzyć sobie scenariusze na nowo i na nowo, jakby miało mu to pomóc z poukładaniem sobie w głowie. Kim był. Kim tak naprawdę został. Szczegóły nie miały znaczenia.

– Szefie.


Podniósł łeb z biurka, a miękki wyraz zamyślenia momentalnie spłynął z jego ostro zarysowanego pyska, na powrót nadając mu powagi, a przy tym i kilku dodatkowych lat.

– Ikaharu – rzucił od niechcenia w odpowiedzi, a gdy tylko czarny basior zamknął za sobą wrota, dowódca westchnął i ponownie ułożył głowę na blacie i zamknął oko. Drugie skryte było pod czarną przepaską.

– Dobrze się czujesz?

… Wbił zęby we wrogą waderę, a posmak jej krwi rozlał się na języku, niczym najdroższy afrodyzjak. W końcu poczuł jej smak po tym, jak sama pozbawiła go możliwości poznawania zapachów…

– Mało sypiam.

– Mhm, pewnie znowu sklejasz te swoje kości po nocach. A potem ja muszę biegać i załatwiać twoje obowiązki.

Lerdis strzepnął uchem w irytacji i położył głowę na policzku, odwracając pysk od kierunku, z którego dochodził głos jego doradcy.

… złapał za skórę na jej potylicy i nieśpiesznie zaczął skalpowanie, czerpiąc z jej wrzasków makabryczną przyjemność...

– Połóż się chociaż do… 

– Przyszedłeś mi brzęczeć nad uchem?! Do wieczora skończę z tymi jebanymi raportami.

Podniósł się na tyle, na ile mógł przy obecnym zaspaniu, a i to wymagało nieziemskiego wysiłku i spojrzał bykiem na Xynth, który usiadł przy podświetlonym akwarium z kolorowymi żabami. Bezczelnie relaksował się, podziwiając jak żaby same się relaksują na podgrzewanej podłodze, zapewne spłaszczone tam jak kamienie na plaży. Turkusowe spojrzenie tylko na chwilę padło na drugiego wilka, a brew powędrowała lekko do góry. 

– Ros, jest po północy.

Dowódca fuknął. 

– Nie powiedziałem, do którego wieczora. Zresztą, co ty tu robisz?! Miałeś nie włazić tu bez mojego wyraźnego pozwolenia i powtarzam ci to od..!

– Od trzech lat. Niedługo będzie trzecia rocznica. Mam dla ciebie prezent, dlatego tu jestem. W zasadzie jest to coś, co miałem załatwić już dawno temu.

Białe lekko wyprostował się z nieukrywanym zaskoczeniem. Choć Ikaharu co roku dawał mu coś na rocznicę, Lerdis za każdym razem był tym zdziwiony – może dlatego, że mieli za sobą dopiero dwa takie wydarzenia, więc gdyby w którymś roku Ros usłyszał “niczego nie dostaniesz, nie jestem, twoją zasraną matką” to wzruszyłby ramionami i rzucił bezbarwnym “ale kto pytał?”. Nie zależało mu. Serio… no, powiedzmy. Tak jak Ikaharu obdarowywał Rosa na rocznicę, tak Ros sprawiał w zamian coś towarzyszowi na urodziny na zasadzie “coś za coś”. Te coroczne rytuały dawały mu jakiś psychiczny komfort, choć sam by się do tego nie przyznał. Uspokajały one chorobliwie niespokojne myśli, które otaczały go za każdym razem, zaciskając na szyi, klatce, kończynach swoje czarne, lepkie nici i wciąż wołały “wszyscy chcą twojej śmierci”, gdy tylko zostawał gdzieś sam. Wyły mu do uszu, zakrywały oczy.

Wszyscy chcą, żebyś zdechł. 

A potem spoglądał na te pieprzone żaby, które były właśnie prezentem od tego marudnego doradcy i nagle czuł się trochę mniej opuszczony.

Otrząsnął się gwałtownie, z silnym poczuciem deja vu. Ikaharu nadal siedział przed akwarium i się w nie wpatrywał nieobecnym wzrokiem. Białe odkaszlnął.

– To… co dla mnie masz?

– Hm..? Ah, chodź.


Opuścili komnatę Rosa, wilk zapieczętował ją w kilku ruchach i podążył za swoim towarzyszem, a międzyczasie mocniej otulił się porwanym na szybko kocem, nawet nie próbując ukrywać zaspania. Co prawda godzina “po północy” nie powinna być godziną, w której wilki jego pokroju otulają się w kocyki i marzą o łóżeczkach, ale szczerze mówiąc, w dupie to miał. Po drodze minęli zaledwie kilkoro podwładnych, którzy wiedzieli, że za jedno krzywe spojrzenie mogą dostać w najlepszym wypadku po wypłacie, a w najgorszym po mordzie, a przecież nikt nie miał na to ani czasu, ani ochoty. 

Po minucie, może dwóch, dotarli pod jeden z magazynów. Xynth bezpardonowo otworzył wrota i wszedł do środka, gdzie światło było już zapalone, a dowódca był tuż za nim. Ostatnie resztki zaspania schodziły z niego proporcjonalnie do każdego kolejnego kroku, aż do momentu, w którym prócz drewnianych skrzyń wypełnionych przypadkowymi szmatami, w pomieszczeniu rozpoznał dwójkę szczeniąt.

Natychmiast zmarszczył brwi i spojrzał na Ikaharu.

– Dajesz mi dzieci? Mogę je nazwać?

Cała sytuacja nagle niezwykle go rozbawiła. Zmęczenie spłynęło po nim jak woda po kaczce, a zesztywniały od wielu dni nieużywania ogon śmignął w bok w niekontrolowanym impulsie.

– Tak i… raczej nie… A w zasadzie to “nie” i “nie”. 

Ros pozwolił kocowi zsunąć się z jego pleców i z zaciekawieniem podszedł do wilcząt. Oboje mieli może niewiele powyżej półtorej roku, więc nie byli znowu tacy najmniejsi, a z drugiej strony, w oczach jednookiego wciąż byli tylko maluchami. I nawet nie tknęło go to, że przecież w jego własnym gangu można było spotkać wilki w tym wieku, chodzące na misje pod przewodnictwem któregoś z jego bezpośrednich podwładnych, jak Ikaharu, Truce, czy Bisigal. Tymczasem stworzenia przed nim wyglądały na niewinne i nieskalane brudem walki, może trochę zbyt chude, a ich spojrzenia były głupkowato zaskoczone. 

Przyglądał im się nieśpiesznie, robiąc kolejne rundy dookoła nich jakby oceniał zakupiony przez siebie towar.

– Somnum..? Z czym..?

– Z Zerdinem. 

Wilczęta przed nim były parą, najprawdopodobniej, rodzeństwa. Oboje mieli gęste futro w odcieniu szarości i u obu oczy błyszczały fioletem, jeden miał odrobinę ciemniejsze, jednak tym co ich naprawdę odróżniało było to, że jeden z nich miał na prawej połowie pyska maskę czarną jak noc, zaś drugi posiadał podobną plamę, jednak po lewej stronie i sięgała ona spod oka, rozlewając się na policzek i podbródek, skąd gwałtownie przechodziła, w typowy dla rasy biały brzuch.

Alfa zamruczał pod nosem, po czym zwrócił się bezpośrednio do samczyków. Zasiadł przed nimi i wdział na pysk nieco zdystansowany uśmiech.

– Jak się nazywacie? I dlaczego tu jesteście?

Ku jego zaskoczeniu, oboje nagle się poderwali i na raz wykrzyczeli coś, co pewnie miało być ich imionami. 

– Hej, po kolei. Najpierw ten po lewej – wskazał na roztopioną maskę.

– Gwynn, Szefie.

– A ty?

– Akan, Szefie.

Siedzieli jak na baczność, a Ros nadal nie wiedział, co powinien o tym myśleć. Dobrze, że w tej kwestii już dawno nie był pozostawiony sam sobie. Obrócił łeb w kierunku swojego doradcy - prezentodawcy, nawet nie łapiąc go w zasięg tej widzącej połowy pyska.

– Ikaharu, co powinienem o tym myśleć?

– Obiecałem, że znajdę ci ochroniarzy.

– Tak, trzy lata temu, i co z tego?

– Znalazłem. 

Dowódca nie łapał. A raczej nie chciał łapać. Liczył na to, że nie łapie, ale wyczuwał po Ikaharu, że nie żartował. Siwowłosy naprostował się, po czym zmierzył się z basiorem Xynth już oko w oko. Drugi odczytał gest bezbłędnie.

– Zostańcie tu – rzucił w kierunku młodych i otworzył wrota, uprzednio przepuszczając dowódcę, po czym sam wyszedł. Nie wyglądał na zaskoczonego, jednak Ros poczuł tę charakterystyczną dla tego wilka nutę zawziętości. Usiadł więc na korytarzu po drugiej stronie ściany i spojrzał srebrnym ślepiem na towarzysza.

– Wyjaśnij o co chodzi. Ufam ci, Ikaharu, ale muszę zrozumieć. Zacznij od tego skąd w ogóle wziąłeś te dzieciaki. 

– Przez te trzy lata śledziłem czarny rynek w poszukiwaniu kogoś odpowiedniego…

– Ty? I czarny rynek? Poważnie ich kupiłeś? Ty?

Ros realnie nie mógł uwierzyć i niemal się zmartwił o stan psychiczny doradcy. Xynth skrzywił się brzydko.

– To naprawdę dobry pomysł. Teraz panuje względny spokój między watahami, mamy czas na wyszkolenie ich w jednym konkretnym celu, szybko się zaadaptują... Mają dobre żywioły po rodzicach, tylko trzeba z nich to wyciągnąć. To inwestycja, która się opłaci.

– Wykształcając w nich syndrom sztokholmski zmienimy te dzieci w bezmyślne maszyny, które kiedyś oddadzą za mnie życie?

–  …

Białooki cicho parsknął.

– … Białe, chcę dla ciebie jak najlepiej, szanuję cię i zrobię co rozkażesz, ale teraz jestem kurwa na krawędzi. 

Lerdis czuł u drugiego wilka te wyrzuty sumienia połączone z absolutną pewnością tego, że to co robił, było słuszne dla watahy. Uśmiechnął się z lekkim politowaniem, które mogło nawet wyglądać na współczucie.

– Uspokój się. Ufam twoim decyzjom, zajmiemy się tymi dziećmi i porządnie je wyuczymy – odparł, a Ikaharu wyraźnie odczuł pozytywny wpływ mocy umysłowych na zszargane nerwy. Nie miał jednak zamiaru dziękować. Prychnął.

– Miałeś tego na mnie nie używać.

– A ty miałeś nie włazić do mojego gabinetu bez aprobaty.


Następne dni minęły Rosowi na oswajaniu siebie do szczeniąt i szczeniąt do siebie. Były pojętne, choć nieco zagubione, za co nie można było ich oczywiście winić. Chodziły za nim grzecznie, jak małe kaczuszki za matką i basior niemal mógł poczuć to, co czuł Arcykapłan, gdy sam postanowił poprowadzić jednookiego Lerdisa, który w nieznanych sytuacjach chował się pod długim białym ogonem. Teraz ten sam Lerdis prowadził swoje własne wyrośnięte dzieci, choć sam był daleko do nazywania ich “swoimi” na płaszczyźnie innej niż przynależność do jego stada. Wciąż nie miał pojęcia o ich przeszłości, zresztą sami zdawali się jej nie znać, co z jednej strony było podejrzane, a z drugiej miał silnie rozwinięty żywioł umysłu – nie byliby w stanie go oszukać. Mimo wszystko trzymał ich sztywno na ustalonej przez siebie granicy, nakazując mówić do siebie per “Szefie”, nie pozwalając wchodzić do swojego gabinetu, czy częściej posyłając na prostsze zadania z innymi dowódcami, zamiast pozwalać na przesiadywanie z nim. Przy jego częstotliwości wybierania się na misje, czas spędzony przez wilczki u jego boku byłby czasem straconym. 

Przynajmniej przez większość czasu. Niespodziewanie dla nich, któregoś dnia, dowódca zagościł późnym popołudniem we wspólnej komnacie. Odnalazł dwójkę jeszcze śpiącą, co absolutnie nie stanowiło dla niego żadnego problemu, gdyż zaraz bezpardonowo obudził Gwynna i Akana paroma szturchnięciami i dał minutę na obudzenie się. Nie potrzebowali minuty, zbyt rozbudzeni nagłą integracją ze strony samego Białe. Co prawda chęć integracji raczej wyniknęła ze strony Ikaharu, który jak zirytowana matka zarzucił Rosowi że nie poświęca się żadnym aktywnościom z młodymi, a zamiast tego tylko siedzi przy papierach… ale tego nie musieli wiedzieć. Ot, wpadła opcja łatwej misji, a nawet dowódca musiał czasami rozciągnąć nogi. 


– Dostaliśmy doniesienie, że wojskowi rozbili się na granicy Dystryktów drugiego i czwartego, niebezpiecznie blisko miejsca, w którym tymczasowo składujemy dobra z Wysp Trojaczych. Musimy sprawdzić czy przypadkiem przy czymś nie węszą.

Stawiał szybkie kroki, aby rozgrzać ciało, które przedzierało się jak taran przez świeżo zasłany śnieg. Cienki, stary płaszcz nie mógł mu zapewnić dobrej izolacji, ale przynajmniej chronił tułów przed zmoknięciem, a od utrzymywania temperatury miał futro. Nieco grubiej ubrane wilczki skakały dzielnie po jego śladzie, uważnie słuchając wypowiadanych słów.

– Osobiście podejrzewam, że znowu zajmują się jakąś głupotą, a nam po prostu zmarzną tyłki ale lepiej jest przez chwilę się pomęczyć na mrozie, niż potem na siebie wyklinać. Już i tak ze względu na to musieliśmy zmienić termin przeładunku, bo trzeba do tego przygotować renifery – wymruczał z irytacją.


Dotarcie na miejsce to były jakieś dwie godziny, przez następne minuty jednooki sam musiał zorientować się na ile mogą sobie pozwolić, analizując żywiołem jednego wojownika po drugim, aż w końcu mogli swobodnie zająć pozycję i, jak zostało obiecane, odmrażać sobie tyłki. Słońce zaszło już dużo wcześniej, oddając miejsce srebrzącemu się księżycowi, a obiekty ich obserwacji siedziały razem przy ognisku, nie przejmując się zachowywaniem ciszy. Zapach mięsa i alkoholu przyćmiewał wszystko inne, a przynajmniej tak stwierdził Akan, który ciasno wepchnął się między bok dowódcy a brata, chroniąc łapy przed marznięciem.

– Chwilę tu posiedzimy, a potem pójdę sprawdzić kryjówkę. Trochę później Wy pójdziecie – mruknął Ros

– A ślady? – szepnął Gwynn.

– Ikaharu rano przyśle tu kogoś ze zwierzętami, przytłumią naszą obecność i przy okazji wrócimy z nimi do domu.


Noc zapowiadała się na spokojną. Obserwowane wilki siedziały w skupisku, bardziej przypominając biwakowiczów, niż strażników na służbie, zresztą ta opcja nie musiała aż tak różnić się od rzeczywistości. Było w miarę ciepło, a przynajmniej bezwietrznie i niczym nie padało, a wojownicy ewidentnie nie przejmowali się niczym, włącznie ze stawianiem straży, więc i Białe nie czuł potrzeby aby się spinać. Minęła może godzina, kiedy w końcu się podniósł na wszystkie cztery łapy, które zdążyły lekko zesztywnieć od bezruchu. Rozciągnął się i szeroko ziewnął, a dwie pary fioletowych tęczówek podążyły za nim ze znużeniem.

– Siedźcie tutaj, oczy szeroko otwarte, zaraz wrócę.

Rzucił krótko i po odpowiedzi w postaci salutowania, odszedł by upewnić się w tym, że naprawdę przebyli ten kawał drogi tylko po to, żeby się wyziębić. I po przejściu wielu metrów po wystających gałęziach, okazało się, że oczywiście miał rację. Wrócił do wilczków szybciej niż zamierzał ale gdy dotarł na miejsce…

Dowódca zastrzygł uszami. Oczywiście że coś musiało pójść nie tak jak planował. Zerwał się gwałtownie i popędził po tropach swoich podopiecznych, którzy mieli zostać w jednym miejscu. Wszystko działo się szybko i tylko nabrało większego tempa, gdy w pewnym momencie niewielkie ślady zaczęły mieszać się ze śladami czegoś znacznie większego. I choć Ros mógłby sobie powtarzać tysiące razy "nie zależy mi na nich", jego krew zawrzała na myśl, że wilkom pod jego bezpośrednim dowództwem coś mogło się stać.

W końcu dobiegł na miejsce, gdzie jego jedna z jego zgub biernie kwiczała tarzając się na plecach, gdy cztery ogromne kończyny otaczały go z każdej strony, zaś nad jego małą, szaro-czarną głową pochylał się ogromny łeb w niczym nie przypominający żywego stworzenia. Ros zadziałał instynktownie, chwytając się niemal na gwałt struny pobudzające napastnika i szarpnął nimi w tył.

- Wycofaj się natychmiast! - wrzasnął głośniej niż wystarczająco, a bestia wykonała polecenie, wyraźnie zaskoczona takim obrotem spraw. Biały basior natychmiast zajął jego miejsce nad szarym wilczkiem, nieomal nie depcząc go długimi nogami i błyskawicznie krzyknął – Do tyłu! Jeszcze!


Odsłonił zęby i zmierzył napastnika wściekłym wzrokiem, najeżony jak bestia w furii, choć to temu drugiemu z aparycji było bliżej do potwora. Był jednak wilkiem, nawet jeśli jego aura okazała się chaotycznie poplątana, a jej natura była dziwaczna. Czemu Ros nigdy nie słyszał o czymś takim? Co ten drugi planował? Poczuł niewysłowioną irytację. Misję diabli wzięli, jego młodzież została zastraszona, a on sam również nie miałby odwagi, żeby teraz obrócić się tyłem i odejść jak gdyby nigdy nic. 

Gwynn wyczołgał się spod dowódcy i dobiegł do brata, który wyszedł gdzieś z krzaków.

Pośród przylegającego do drzew śniegu, zamarzniętej trawy pod łapami, pomimo rzuconego gdzieś w bok płaszcza, Białe czuł jak gorąc przepełnia jego ciało, budząc do drgania wargę, a srebrna tęczówka zajażyła się jak wściekła. 

- Nie słyszałeś, że czyichś dzieci się nie zaczepia?


<Asmoday?>


Słowa: 2419 = 166 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics