niedziela, 24 maja 2020

Od Aarveda - Quest IV

Symbiona. Miejsce z legend i ploteczek z targowych straganów. Tak przynajmniej myślał o nim Aarved przez dużą część swojego życia. Dopiero po wstąpieniu do wojska ktoś uświadomił mu, że to wcale nie są bujdy na resorach, a podziemna kraina istnieje naprawdę. Od tego czasu wilk co jakiś czas zastanawiał się, co może się tam znajdować - podobna ciekawość dotyczyła katakumb, które do Symbiony prowadziły. Nigdy jednak nie zgłębiał tego tematu, albowiem postanowił cały swój wolny czas poświęcać treningom i obowiązkom. Mimo tego tajemnicza lokalizacja budziła w nim uczucie, którego nie znał za dobrze. Wypełniało jego ciało ciepłem i sprawiało, że nogi rwały się do poszukiwania przygód, pójścia przed siebie w nieznane. Było to bardzo dziwne dla osoby, która większość swoich dni skrzętnie planowała i rzadko kiedy zostawiała coś przypadkowi.
Dlatego miał mieszane uczucia, gdy otrzymał polecenie przyniesienia pewnej rośliny z Symbiony. Był jedynym posłańcem, który akurat znajdował się pod łapą w Centrum. Z jednej strony był zły, bo po całym dniu wypełniania swoich zadań miał pójść nad rzekę, aby biegać aż do wschodu Księżyca, z drugiej - ta dziwna emocja, którą wzbudziła w nim wizja zejścia w nieznane, była przyjemna i budziła szczenięcą ekscytację.
Mimo tego wejście do katakumb pokazane mu przez dowódcę nie wydawało się zachęcające. Powitała go kolosalna, acz dobrze ukryta, brama. Zdobienia na jej łuku nadgryzł już ząb czasu, ale gdzieniegdzie można było rozpoznać sceny historyczne oraz dostrzec roślinne ornamenty. Pewnie w czasach swoich świetności budowla była piękna - a na pewno wzbudzała respekt.
Dalej basiora czekał wąski korytarz. Na jego ścianach również pojawiały się płaskorzeźby - starożytne potwory, nadal śpiące w odmętach oceanów lub w jądrze planety, bohaterowie, zdrajcy i wielkie bitwy. Gdyby Aarved nie był na misji, pewnie przystanąłby i spędził kilka chwil, zachwycając się misternością niewielkich wyżłobień w kamieniu. Teraz jednak był zajęty; pozwolił sobie jedynie na dokładniejsze oświecenie niektórych fragmentów za pomocą utrzymywanej telekinezą lampy, kiedy nieustannie parł do przodu. W niektórych miejscach wyrastały fluorescencyjne grzybki, jednak były one o wiele brzydsze i mniejsze niż te w jaskini Vallieany - pewnie nie trzymały się za dobrze, od kiedy wilki przestały o nie dbać.
Po około półtora godziny wędrówki, oczom basiora ukazało się delikatne światło, wyłaniające się zza zakrętu. To był znak, że dotarł do głównej części podziemnego kompleksu.
Jego oczom ukazał się niesamowity widok. Stare lampiony, w których dogorywało lśnienie magicznych kryształów, oświetlały martwe miasto. Budynki czekały na swój ostatni dzień, kiedy w końcu wiatr i woda zniszczą ich ściany, powodując ich upadek pod własnym ciężarem. Powolna śmierć. Rozpacz i beznadzieję widać było w ich oczach, które już dawno straciły szyby. Niektóre płakały resztkami firanek muskanymi przez zimny podmuch. Między płaskimi dachami rozciągały się mosty, kiedyś pewnie piękne i mocne - teraz przypominały raczej nagie żebra - pamiątka po bijącym pod nimi kiedyś życiem. Z niektórych zwisały liny lub łańcuchy, część już dawno uległa upływowi czasu i pokruszyła się, tworząc pod sobą wysokie na metry zawaliska. Jęki zapomnianych wspomnień roznosił wiatr - najwyraźniej gdzieś w kamiennym sklepieniu musiała utworzyć się dziura, która powodowała przeciąg. Do brązowych uszu dochodziło dzwonienie metalu i skrzypienie starych okiennic. Dźwięki te sprawiały, że bębenki nieprzyjemnie wibrowały, a na karku jeżył się włos.
Basior przez chwilę patrzył na opustoszałe, pokryte gruzami ulice w milczeniu. Dopiero kiedy wiatr rzucił mu na język piach, zorientował się, że miał otwarte usta. W końcu otrząsnął się i ruszył do przodu. Coś w oderwanym tynku, połamanych drzwiach i brudnych chodnikach nakazywało mu zachowywać jak największą ciszę. Nie dlatego, że czuł strach lub niepokój, ale szacunek i zachwyt. Stąpał więc ostrożnie, starając się nie naruszyć żadnego kamienia. Nie należał już do tego świata - teraz rządził tutaj czas i natura. Wilki oddały panowanie nad swoim królestwem w momencie, w którym zdecydowały się je opuścić. Aarved nie zamierzał próbować go odbierać, wręcz przeciwnie - swoim milczeniem składał pokłon nowym władcom. Miał nadzieję, że spojrzą na jego poddaństwo łaskawym okiem i pozwolą mu przejść bezpiecznie przez swoje ziemie.
Wątłe światło spływało na budynki, rzucając przeraźliwe, niekiedy podejrzanie za bardzo przypominające żywe istoty cienie. Wilk podejrzewał, że za czasów swojej świetności ich promienie były jaskrawe, ciepłe i żywe. Pochodziły z dużych, zamontowanych na mostach za pomocą grubych łańcuchów latarni, w których środku jarzyły się magiczne kryształy. Zostało na nie rzucone zaklęcie luminescencyjne wiele dziesiątek lat temu. Takie minerały trzymały magię bardzo długo, minęło jednak tyle czasu, że powoli dogasały. Pewnie prawnuki Aarveda musiałyby przedzierać się przez martwe miasto w zupełnych ciemnościach. Lampiony na ścianach niektórych domów zupełnie umarły.
Pomosty prowadziły do domostw wyżłobionych w ścianach jaskini. Otwory, które kiedyś służyły za okna, teraz pewnie stanowiły wejścia do kryjówek najróżniejszych obrzydliwych istot. Wieki temu musiało wyglądać to pięknie - sklepienie rozświetlone milionem jasnych świateł, radosnych i ciepłych. Pewnie czasem było można zobaczyć roześmiane twarze w okiennicach oraz poczuć zapach gotowanych potraw. Teraz w powietrzu unosiła się jedynie woń kurzu, stęchlizny i śmierci.
W końcu wojownik dotarł na miejsce, które kiedyś musiało pełnić rolę głównego rynku. Na środku stała fontanna. Kolumna w jej centrum została ułamana, a to, co zostało, sterczało w górę, przypominając sopel lodu lub grot włóczni. Pokrywał to brudnozielony osad, w którym żyły proste algi. Plac podpierały cztery wielkie stalagnaty, a wokół nich kłębiły się mniejsze formacje. Niektóre skalne szpikulce wbijały się w dachy domów lub blokowały schody oraz przejścia. W niektórych miejscach można było zauważyć ogrodzone cienkimi płotami fragmenty chodnika. Czarna farba oderwała się w wielu miejscach, przywodząc na myśl zakażoną, odchodzącą płatami skórę. Mimo tego część ogrodzenia wciąż stała. Rogacz podejrzewał, że chroniono nimi ,,rabatki", o ile tak mógł nazwać niewielkie poletka stalagmitów. Wieki temu pewnie wyglądało to ładnie; niewielkie, skalne ogródki pozwalające podziwiać piękno natury, sztukę utworzoną przez cierpliwie przynoszące kolejne minerały wodę. Teraz jednak roślinki wymknęły się spod kontroli i rozrosły niczym chwasty, wpełzając w ulice i na chodnik małymi, cienkimi kolcami.
Aarved rozejrzał się po okolicy. Niestety, tutaj światło lampionów już nie docierało. Wiedział mniej więcej, gdzie miał się kierować dzięki instrukcjom swojego zleceniodawcy, jednak nietypowa sceneria i zupełnie ciemności sprawiły, że w jego sercu zrodziła się niepewność. Przełknął ślinę, okrążając rynek, nie mogąc rozpoznać uliczki, w którą miał wejść - a było to doprawdy trudne, albowiem odnóg prowadzących z rynku w inne części miasta było naprawdę dużo. Nagle coś otarło mu się o łapę. Podskoczył (i o mało nie nabił się przy tym na stalagmit) i z przerażeniem w oczach obrócił się za siebie, podnosząc lampę. Nic. Może tylko musnął jakiś kamień? Już miał to zrzucić na własną paranoję, gdy kątem oka ujrzał ruch przy ziemi. Zimny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie, serce szybciej zabiło, a strach ścisnął za gardło. Spojrzał w dół, spodziewając się ujrzeć przerażającą, powykręcaną kreaturę zrodzoną z mroku, ale jego oczom ukazał się... Wąż. Odetchnął z ulgą, ale po chwili zaczął się zastanawiać, co takie stworzenie robi w tych ciemnościach. Ponadto miało jakiś dziwny kolor. Najlepiej tę barwę można było opisać słowami ,,mlecznobiała z domieszką cielistego różu". Wilk zmarszczył brwi i zaczął szukać głowy. W końcu ją znalazł - a tak przynajmniej mu się wydawało, albowiem zwierzątko było ślepe, a jego czaszka miała bardzo dziwny kształt przypominający walec. Przy jej tępym końcu widać było wznoszącą się kościstą kryzę, lekko wygiętą do zewnątrz. Aarved nigdy nie widział tak ciekawej istoty. Podejrzewał, że dziwna formacja na jego łbie miała pomagać w wyczuwaniu zapachu i ciepła, sprawiając, że powietrze łatwiej kierowało się do otworów czuciowych na krawędzi szczęk. Basior przyglądał się tak wężowi przez chwilę, chodząc za nim w dziwnej, lekko przykucniętej pozycji, dopóki nietypowa istota nie zniknęła pod jednym z gruzowisk. Wtedy wojownik wyprostował się i z powrotem skoncentrował nad wyborem właściwej drogi.
W końcu odnalazł poszukiwaną uliczkę (rozpoznał ją po zniszczonym, skrzypiącym jękliwie na wietrze szyldzie, który wisiał nad wejściem do jednego z najbliższych domów) i ruszył w dalszą drogę. Słyszał mnóstwo historii o katakumbach: niektórzy twierdzili, że żyje tam olbrzymi smok, inni, że można w nich odnaleźć drogę do magicznej, boskiej oazy, gdzie ukaże im się ich patron i spełni jedno życzenie. Powszechnie jednak było wiadomo, że miejsce to zostało stworzone, zanim zdołano wybudować zamek i Salę Wielkich Magów. Wtedy klimat był na tyle ciężki, że niemożliwe było mieszkanie na powierzchni przez burze śnieżne i ekstremalne temperatury - nawet wilki rasy Sivarius nie były w stanie tam stworzyć niczego więcej niż kilku domków z drewna. Dopiero po wyczarowaniu bariery możliwe było wyjście z podziemi. Z początku przeniosła się tylko część społeczeństwa, albowiem osłona była za mała, aby pomieścić cały naród Królestwa. Z biegiem lat kopuła zajmowała coraz większą część terenu, co umożliwiło budowanie nowych budynków i sprawiło, że część wilków zamieszkała nie w Centrum, a w Dystryktach. Aarved ciekaw był, ile dokładnie lat zajęła rozbudowa imperium i jaka była jego historia. Może powinien uzupełnić swoją wiedzę, ale brakowało mu czasu.
W końcu dotarł na skraj miasta. Powoli znikały duże budynki, a zastępowały je niewielkie domki i ich ruiny. W końcu zupełnie zniknęły ślady cywilizacji i zaczęły się naturalne korytarze jaskiń. Basior nie czuł już wiatru, jedynie przejmujący chłód. Powietrze pachniało wilgocią i stęchlizną, było ciężkie. Gdyby nie dokładne instrukcje otrzymane od dowództwa, pewnie zagubiłby się pod ziemią na dobre. Trzymał lampę blisko siebie, albowiem tunel był nie tylko wąski, ale sprawiał, że serce ściskał dziwny niepokój. W końcu jednak ukazało się różowe światło. Wilk zaczerpnął gwałtownie oddech i podbiegł, bo serce podskoczyło mu z entuzjazmu w piersi. Bardzo chciał ujrzeć legendarną Symbionę i gdy stała przed nim niemalże otworem, podekscytowanie zgasiło strach i paranoję. Po kilku susach jego oczom ukazał się niesamowity widok. Przez niewielką szczelinę widać było oddalony ląd, który przecinała rzeka, krążąca między wielkimi drzewami o powykręcanych korzeniach. Był tylko jeden problem - zanim można było stanąć w pięknej, kolorowej krainie, trzeba było przejść po ścieżce otoczonej czarnymi chaszczami. Spowijał je nienaturalny mrok, którego nie przebijało światło lampy, kiedy Aarved podniósł ją nieco do góry.
Wyraźnie widać było tylko jedną rzecz - patrzące na wilka złowrogo białe ślepia.

Słowa: 1616
Nagroda: 150 Łusek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics