poniedziałek, 11 maja 2020

Od Spero - Quest VIII

- Że gdzie się wybierasz?!
Skrzywiłam się, odsuwając na bezpieczną odległość od wściekłej Sukki. Coś tak myślałam, że informowanie jej o mojej eskapadzie nie będzie dobrym pomysłem. Ale alternatywą, ponieważ nieinformowanie nikogo było czystą głupotą, było poinformowanie Lysandra. A on już na pewno w życiu by mnie nie puścił.
- Na Zachodnią Granicę - powiedziałam cicho, uciekając spod morderczych spojrzeń rzucanych mi przez przyjaciółkę. - Potrzebuję...
- Czy ty jesteś niepoważna?! - wykrzyknęła. - Przecież tam jest NIEBEZPIECZNIE.
- Wiem, Sukki - westchnęłam. - Ale tylko tam rośnie fluorescencyjny mech, którego potrzebuję...
- To wyślij tego swojego asystenta od siedmiu boleści! - warknęła. - Ma większe szanse na przeżycie, niż ty. Bo pomijając niebezpieczeństwa, na które tam natrafisz, wiejący tam wiatr po prostu zmiecie cię z drogi.
- Nie jestem aż tak drobna - prychnęłam, wpychając ciepły płaszcz do niemal pełnej już torby podróżnej.
- Oj, uwierz mi kochana, jesteś.
Dalsza dyskusja na ten temat nie miała sensu. W milczeniu kończyłam pakowanie, śledzona wzrokiem przez Sukki.
- Nie dasz się przekonać, byś tam nie szła, co? - westchnęła wadera po chwili.
Pokręciłam przecząco głową. Ten mech był mi potrzebny. Używałam go do wielu eliksirów i rytuałów, a ostatnimi czasy nigdzie nie można było go dostać.
- Wiesz, że nie bez powodu ilość tego mchu na targu drastycznie spadła w ostatnich tygodniach? - drążyła Sukki. Przysiadła przy zaczarowanej szafie-szklarni, którą kiedyś dla mnie zrobiła, żebym mogła w niej trzymać różne rodzaje ziół, które nie zachowywały swoich właściwości po ususzeniu. Widziałam, że patrzy na puste miejsca. Wszystkie po roślinach rosnących niedaleko Zachodniej Granicy.
- Poradzę sobie z niedźwiedziami - odpowiedziałam. Jednak w moim głosie doskonale słyszalna była niepewność, którą Sukki oczywiście wychwyciła.
- Najwięksi wojownicy Królestwa mają z nimi problem! - wadera nie wytrzymała i wydarła się na całe gardło. - A ty mówisz, że poradzisz sobie SAMA?!
- Mam magię, którą oni nie dysponują - mruknęłam, coraz bardziej wątpiąc, czy cała ta samotna wyprawa to aby na pewno tak dobry pomysł, jak sądziłam. - Poradzę sobie, Sukki.
Gdyby wzrok tej wadery mógł zabijać, padłabym właśnie trupem.
- Nie poradzisz - warknęła. Nie przejęłam się nią jednak, zarzuciłam torbę na grzbiet, otuliłam płaszczem z niedźwiedziej skóry i ruszyłam w kierunku wyjścia. Zaraz jednak musiałam się zatrzymać, bo na drodze stanęła mi przyjaciółka, jeszcze bardziej wkurzona, niż przed chwilą. - Zginiesz tam sama, z resztą wiesz o tym doskonale. Dlaczego nie mogłaś zabrać ze sobą Lysandra? Albo mnie? Czy nawet tego głąba Valentine'a? Im pewnie nawet nie powiedziałaś, a termin na wyprawy wybrałaś taki, że nie mogę ci towarzyszyć, o czym wiesz doskonale!
Skuliłam się w sobie na jej ostre słowa. Jednak nie można było odmówić jej racji. Miała wszelkie prawo określać tę wyprawę mianem samobójczej. Ale nie miałam wyboru, o ile nie chciałam chodzić półprzytomna do czasu, aż niedźwiedzie nie znikną z Zachodniej Granicy. O ile znikną.
- Do czego ci w ogóle potrzebny ten mech? - Sukki nie dawała za wygraną. - Większość eliksirów, które wytwarzasz, sprzedajesz, możesz po prostu powiedzieć "sory, skończyły mi się składniki, jak tak ci zależy, to idź do Zachodniej Granicy i mi je przynieś". Od razu im się odechce.
- Eliksir z tego mchu jest dla mnie, Sukki - powiedziałam cicho, a mimo to mój poważny, zimny ton zbił waderę z pantałyku. - Robię z niego silny eliksir nasenny, bez którego zazwyczaj nie jestem w stanie normalnie przespać nocy - odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić. - Nie mogę czekać, aż niedźwiedzie się przemieszczą i mech znowu pojawi się na targu. Bez tego naparu nie mogę normalnie funkcjonować.
To skutecznie zamknęło usta Sukki. Nie zatrzymywała mnie więcej, gdy wychodziłam z jaskini i ruszałam przez śnieg w stronę Zachodniej Granicy.

~•~

Pierwszego niedźwiedzia napotkałam na godzinę przed dotarciem do wąwozu. I okazał się znacznie większy, niż sądziłam.
Na moje szczęście nie zauważył mnie. W porę zdołałam ukryć się za jedną z wielu znajdujących się w okolicy zasp śnieżnych, do tego przezornie wysmarowałam się przed wyjściem specyfikiem mającym zamaskować mój zapach. Kilka fiolek miałam w torbie, na wypadek, gdyby z różnych przyczyn moja wyprawa się przedłużyła. Wątpiłam jednak, by podobne szczęście do unikania tych groźnych drapieżników towarzyszyło mi przez całą wyprawę. Do tego ten przeklęty wiatr, przed którym ostrzegała Sukki... Jednak poruszanie się po takim terenie, dla tak drobnego wilka jak ja, jest nie lada wyzwaniem.
Mimo trudności pogodowych, jakie napotkałam, wspomagana magicznymi skokami w przestrzeni, do Zachodniej Granicy dotarłam jeszcze tego samego dnia. Niestety, na tyle późno, że nie było mowy, żebym zdążyła wrócić do domu przed zmrokiem, a skakanie na oślep na duże odległości nie było czymś, czego w tym momencie chciałam. To znaczy... z tą moją mocą nigdy nie mogłam być pewna, gdzie mnie wywieje, jeśli postanowię przeskoczyć. A im większa odległość, tym łatwiej było o utratę kontroli. Pozostała mi więc tylko jedna opcja.
Musiałam znaleźć jakieś schronienie i przenocować gdzieś w okolicy. A tymczasem... trzeba było znaleźć ten przeklęty mech.
Na szczęście generalnie nie było to problemem, bo specyfiką tej rośliny było, że emanowała bardzo silnym światłem, widocznym nawet w tak trudnych warunkach atmosferycznych, jakie panowały wtedy na Zachodniej Granicy. Trochę bardziej skomplikowane było natomiast zdobycie go, bo najczęściej rósł w lodowych rozpadlinach na ścianach kanionu, który odgradzał w tym miejscu Dystrykt I od nieznanego po drugiej jego stronie. Kiedyś było go tu więcej, ale widać eksploatacja tego terenu znacznie uszczupliła jego zasoby. Może to i dobrze, że w najbliższym czasie raczej nikt się tu nie zapuści z powodu zawędrowania tu niedźwiedzi? Populacja tutejszych roślin będzie miała okazję się odnowić.
A tymczasem potrzebowałam zrobić jakieś zapasy, żeby już więcej nie musieć tu przychodzić. Bo to serio było cholernie niebezpieczne i lekkomyślne z mojej strony, że zdecydowałam się przychodzić tu sama. Sukki miała rację. Ale cóż, tak się sprawa miała, można powiedzieć, norma, gdy decyzje podejmuje osoba uzależniona, która za swoją działkę jest w stanie zrobić wszystko. Nawet ryzykować śmiercią, bo przecież bez narkotyku i tak nie jest w stanie funkcjonować...
Ze mną może aż tak źle nie było, nie czułam potrzeby brania środka nasennego, który przyjmowałam niemal codziennie. Po prostu nie byłam w stanie bez niego zasnąć, a organizm pozbawiony snu działał o wiele gorzej...
Zatrzymałam się na krawędzi przepaści, którą z drugim jej krańcem łączyły tylko cienkie, niepewnej konstrukcji śnieżne mosty. Spojrzałam w dół, uprzednio upewniwszy się, że nigdzie w pobliżu nie kręci się żaden niedźwiedź, gotowy dybać na moje życie. Stromą ścianę, zaczynając od kilku metrów pode mną, pokrywał szukany przeze mnie mech. Widziałam go wyraźnie, lśnił w półprzezroczystym powietrzu zawiei śnieżnej, wyraźny pośród innych niewyraźnych elementów krajobrazu. Pytanie tylko, jak go tam dosięgnę...
Po raz kolejny przyszło mi pożałować, że nie zdecydowałam się na wzięcie ze sobą Lysandra. On mógłby podlecieć tam i poszłoby mi szybciej i o wiele łatwiej... Ale Lysa nie było. Jeszcze nie wrócił do Królestwa...
Westchnęłam ciężko, jeszcze raz oceniając moją odległość od mchu. Nie było mowy, żebym go dosięgnęła w jakikolwiek sposób, chyba że przy założeniu, że mech jest także na dnie rozpadliny i gdybym tam przeskoczyła, miałabym do niego swobodny dostęp. Ale nie mogłam mieć takiej pewności, do tego nie znałam dokładnej głębokości kanionu, mogłam zatem nie trafić...
Głupie ograniczenia fizyczne.
Pozostało mi więc tylko spróbować przekroczyć rozpadlinę, mając nadzieję, że most się pode mną nie zarwie i spróbować szczęścia po drugiej stronie.
Bałam się. Cholernie się bałam, gdy ostrożnie, z uwagą zaczęłam stawiać kroki, zbliżając się do najbliższego mostu. Był cienki. Bardzo cienki, ale przynajmniej dość szeroki, istniała więc szansa, że mnie z niego nie zwieje, a problem jego niepokojącej cienkości rozwiązałam, pokrywając go na całej długości dość sporą warstwą lodu. Jakoś swoim mocom bardziej ufałam niż siłom natury...
Krok za krokiem, przesuwałam się do przodu, serce podchodziło mi do gardła za każdym razem, gdy łapa obsuwała mi się na śliskiej powierzchni. Próbowałam wzrokiem przejrzeć zamieć śnieżną, dostrzec koniec mostu, stały ląd po drugiej stronie...
Choć, gdy już to dostrzegłam, zapragnęłam cofnąć czas i moje życzenie. Tak to już z resztą bywało z życzeniami - duża większość tych powstałych pod wpływem chwili, gdy już się ziszczały, okazywało się, że wcale aż tak bardzo ich nie chcieliśmy...
Ale dobrze, dlaczego tak zareagowałam? Gwałtownym zatrzymaniem, które wywołało poślizg, w wyniku którego omal nie zsunęłam się do rozpadliny? Otóż po drugiej stronie najpierw dostrzegłam zjawę. Dziwną sylwetkę na tle zawiei, która zdawała się kręcić głową, niemo dając znak, żebym nie szła dalej... Zignorowałam ją, biorąc za zwykłe przewidzenie. Ale potem doszłam do wniosku, że może wcale nim nie było.
Bo po przejściu zaledwie kilku kroków dalej, z zamieci wyłoniła się ogromna sylwetka. Po kilku kolejnych krokach dostrzegłam, do kogo należała. Niedźwiedź. Kolejny. I mniej więcej w momencie, jak próbowałam zapanować nad poślizgiem, który wywołało moje gwałtowne zatrzymanie - potwór mnie zwęszył.
Widziałam, jak odwraca się powoli. Uniesiony w górę nos, mogłabym przysiąc, że wręcz poruszające się fafle... A potem jego wzrok spotkał się z moim.
Krzyk zamarł mi w gardle, gdy, zupełnie nieprzemyślawszy chyba sytuacji, ruszył w moim kierunku. Na most. Wzmocniony przeze mnie tylko do tego stopnia, żeby mógł utrzymać zaledwie kilkanaście kilogramów mojej wagi, a nie paręset niedźwiedzia śnieżnego...
Słyszałam, jak lód pęka pod ciężarem zbliżającego się napastnika. Chciałam krzyczeć, chciałam uciekać... Ale ciało mnie nie słuchało. Siedziałam tam, jak zahipnotyzowana wpatrując się w zbliżającego się drapieżnika, słuchając trzasku pękającego lodu, czując pod łapami jak część, na której się właśnie znajdowałam, zapada się bardziej i bardziej...
Aż w końcu całą konstrukcję szlag trafił. A ja, wraz z niedźwiedziem, runęłam w dół.
S
p
a
d
a
ł
a
m
A przerażenie tak ściskało moją klatkę piersiową, że nie mogłam wydobyć z siebie najcichszego nawet dźwięku.

~•~

Miałam szczęście. I to cholerne. Czego nie można było powiedzieć o sprawcy całego zamieszania, niemniej i to składało się na karb mojego szczęścia. W końcu utknięcie w kilkukilometrowej rozpadlinie z kilkanaście ode mnie większym drapieżnikiem nie miało prawa się dobrze skończyć. Nie dla mnie.
Jak przeżyłam upadek z tak dużej wysokości? Ano, przypadek. Jak już wspomniałam. Plus instynkt, odruch... Moje umiejętności lepiej ode mnie wiedziały, kiedy i jak zadziałać, żeby nie dopuścić do mojej śmierci. Bo kto wie, czy gdybym do końca zachowała trzeźwość umysłu, również bym to przeżyła. Prawdopodobnie nie.
Przeskoczyłam w locie. Zupełnie odruchowo i niekontrolowanie, aż się zdziwiłam, że nie do domu. Tylko na dno rozpadliny. Resztki rozpędu natomiast, którego nabrałam przez pierwsze kilka metrów spadania, zamortyzowała śnieżna zaspa, którą odruchowo stworzyłam na drodze mojego upadku. Zapadłam się w nią dość głęboko i chwilę zajęło mi wygrzebanie się z niej, ale przeżyłam. A także, o dziwo, znalazłam to, po co tu przyszłam. Niemal całe dno kanionu wypełniał fluorescencyjny mech, sprawiając, że mimo późnowieczornej pory, było tu jasno jak w dzień. Ułatwiając mi poruszanie.
Szybko zebrałam potrzebne mi ilości mchu, żeby móc się już od tej pory całkowicie skupić na zadaniu wydostania się stąd. W kilku miejscach mignęły mi białe kości, pojedyncze lub całe szkielety, nie tylko wilków czy zwierząt, które znałam. Niemniej w miejscach, gdzie nie rósł świecący mech, podłoże się od nich bieliło.
Nie mając jakiegoś konkretnego planu na to, jak się stąd wydostać, bo tworzenie kilku kondygnacji lodowych schodów, a potem jeszcze wejście po nich, było awykonalne z moimi aktualnymi pokładam sił, postanowiłam po prostu iść przed siebie. Może a nóż znajdę jakąś rzeźbę terenu, która ułatwi mi zadanie.
Było coraz później. Czułam to w zmęczeniu, które coraz bardziej mnie ogarniało, bo po świetle słonecznym się nie dało - sypało tak, że nawet w południe była szarówka. Podnoszenie i ponowne opuszczanie łap z każdą chwilą było coraz trudniejsze, aż w końcu stało się niemal niewykonalne. A wyjścia jak nie było, tak nie ma.
Byłam wyczerpana. Potrzebowałam odpoczynku, jedzenia... Kilkakrotnie zdążyłam się już skląć za to, że niczego nie wzięłam, wychodząc z założenia, że przecież nie umrę z głodu, nie jedząc nic przez jeden wieczór i poranek, a przygotuję sobie coś dobrego po powrocie do mojej jaskini. Używanie mocy żywiołów, szczególnie w tak dużym zakresie, jak musiałam to zrobić dzisiaj, wymagało ode mnie olbrzymich pokładów energii. Których uzupełnienia właśnie domagało się moje ciało. Czyli, podsumowując - nie za ciekawie.
Już miałam się poddać i po prostu położyć się i spróbować zasnąć tam, gdzie stałam, nie przejmując się szukaniem żadnej jaskini czy czegokolwiek innego, co ochroniłoby mnie przed warunkami atmosferycznymi... Albo spadającymi z góry stworzeniami. Wtedy jednak poczułam, jak na głowę kapie mi woda, przejmujące zimno momentalnie rozeszło się po moim ciele, a ja zadrżałam... Podniosłam jednak w końcu głowę, wzrokiem obejmując otoczenie, a nie, tak jak wcześniej, skupiając go na łapach i tym, żeby się nie potknąć. A to, co zobaczyłam... zaparło mi dech w piersiach.
Znajdowałam się w jakiejś pół-jaskini. Była długa, z lodowym sklepieniem, tworzonym pewnie przez jeden z mostów, przechodzących przez kanion na różnych wysokościach. A jej dno... wyłożone było pięknymi kamieniami, po których spływała woda, lodowato-zimna, o konsystencji bardziej galarety, półzamarznięta, pojawiająca się nie wiadomo skąd... A może i wiadomo.
Porzucając podziwianie walorów estetycznych tego miejsca, poczęłam szybko przeskakiwać z jednego kamienia na drugi. Woda nie płynęła całą długością kanionu, znikała gdzieś po powierzchnią, by wypłynąć prawdopodobnie w tym miejscu. Natomiast podobna rzeka, z wodą na skraju zamarznięcia, płynęła nieopodal rozpadliny na Zachodniej Granicy, teoretycznie także znikając pod ziemią, ale jeśli... w zasadzie, już od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że idę w górę...
I choć marzenia o wydostaniu się tą drogą ostatecznie spełzły na niczym, bo jaskinia wychodziła dalej w kanionie, nadal zbyt daleko od powierzchni, bym mogła się wydostać, to odkryłam nowe miejsce, nienapotkane i niezbadane do tej pory przez nikogo innego. Trudno dostępne, prawda, nie każdy będzie mógł tu wejść. Być może nie każdy się odważy, w końcu cała okolica nie należała do najbezpieczniejszych, a nigdy nie wiadomo, co może siedzieć po kątach w tej dziwnej, acz pięknej lodowej formacji.
Zrezygnowana, choć nieco podniesiona na duchu kopem adrenaliny, którego dostałam, gdy pojawiła się we mnie nadzieja na wydostanie się stąd, przysiadłam na jednym z suchszych kamieni, machnęłam kilka razy ogonem w wyrazie konsternacji... i dopiero wtedy wpadłam na genialny plan, żeby spróbować kogoś powiadomić o moim nieciekawym położeniu. Tak, no cóż, możecie mi bić brawo.
Wyrysowałam na kamieniu runę, dzięki której skontaktowałam się z Sukki. A ona z kolei zorganizowała mi godną jakiegoś wysokiego urzędnika akcję ratunkowa... I gdy już przyleciał mały oddział, żeby wydostać mnie z rozpadliny, pokazałam im nowo odkryte przeze mnie miejsce. Obiecali na dniach je przeszukać dokładniej i przysłać mi z owych oględzin raport.
A tymczasem czas był wracać do domu. 


Słowa: 2344
Nagroda: 170 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics