poniedziałek, 18 maja 2020

Od Pandory CD. Lawrence'a

Zdziwiłem się, kiedy moim oczom ukazał się rogaty wilk. Miałem wrażenie, że ciągle za mną łazi, ale może to był tylko zbieg okoliczności? Zmuszałem się do uwierzenia w to. Haider był dość strasznym wilkiem i nie chodziło mi tu o jego wygląd (ja chyba wyglądałem gorzej), ale o zimne spojrzenie, oczom, którym nie można ufać – a w końcu oczy to zwierciadła duszy, jak to się mówi – i jego natarczywości. Gdy Lawrence zniknął w drugim pomieszczeniu, aby przygotować gościowy mieszankę, specjalnie na przeziębienie, samiec rozpoczął ze mną rozmowę.
- Miło cię znowu widzieć Pandoro, podobał ci się wczorajszy występ? - usiadł obok mnie.
- Owszem – przyznałem, nie mając zamiaru tracić spokoju i kultury, tylko dlatego, że ten basior mnie w jakimś stopniu przerażał.
- W szczególności ta bariera – nie odpuszczał, a ja tylko skinąłem głową. - Długo szukałeś swojego przyjaciela? - miał na myśli medyka.
- Nie, dość szybko go odnalazłem – patrzyłem się w niewidzialny punkt przed sobą.
- Zaproponował ci nocleg? - zdziwiony jego pytaniem, postawiłem pionowo uszy i spojrzałem na niego.
- Co to za pytanie? - zapytałem zdziwiony.
- Mówiłeś, że wracasz do domu – powiedział jakby z wyrzutem. Gdy już chciałem go naprostować, że to nie jest sprawa, w pomieszczeniu pojawił się Lawrence.
- I w nim jest – ponownie się zdziwiłem, ale tym razem jakoś pozytywnie. - Twoje zioła – powiedział do niego, ale mój umysł pozostał przy tym pierwszym zdaniu. Było ono dość dziwne, jak na naszą relację, zachowywał się, jakby był zazdrosny.
- Dziękuje – basior przyjął pakunek. - Nie chciałem się narzucać – zaczął się tłumaczyć.
- Nic się nie stało – mówił ostrym tonem medyk, który uważnie mu się przyglądał. - W czymś jeszcze pomóc? - rogaty spojrzał jeszcze na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko pokręcił głową i pożegnawszy się z nami, opuścił to mieszkanie. Po jego wyjściu spojrzałem na przyjaciela.
- Chyba go nie lubisz – to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Samiec spojrzał na mnie.
- Nie ufam mu po prostu – skinąłem głową. - Zjesz coś? - przytaknąłem.
Spędziłem u medyka czas do południa, zjedliśmy wspólnie śniadanie i dużo rozmawialiśmy o błahostkach. Czułem się coraz bardziej rozluźniony w jego towarzystwie i nawet otwieranie pyska na bardzie prywatne sprawy nie sprawiało mi problemu. Sam brązowy wilk także się wydawał wyluzowany, a nawet szczęśliwy. Być może to głupio zabrzmi, ale lubiłem patrzeć na jego uśmiech, był taki ciepły, wydawało mi się wtedy, że nawet jego oczy się śmieją. W końcu jednak nadeszła pora, abym wrócił do siebie, w końcu nie mogłem u niego spędzać każdego czasu wolnego. Lawrence odprowadził mnie do bramy, po drodze się zastanawialiśmy, kiedy któryś wpadnie odwiedzić drugiego, wyjście z miasta było jednak zbyt blisko i niczego nie ustaliliśmy. Pożegnałem się z medykiem i ruszyłem w kierunku swojego dystryktu.
Będąc w lesie, poczułem, że ktoś za mną szedł. Odwróciłem łeb i zobaczyłem… Haidera. Znowu. Na chwilę się zatrzymałem, on się szeroko uśmiechnął.
- Czekałem na ciebie – przyznał. - Może cię odprowadzić? - zaproponował, ale ja pokręciłem głową.
- Nie musisz, pewnie masz już coś na głowie, do wiedzenia – ruszyłem przed siebie, po chwili rozkładając skrzydła, aby wzlecieć w niebo. Nie chciałem ryzykować, że wilk pójdzie za mną.
- Rozumiem – do moich uszu doszedł jego smutny głos. Zostałem na ziemi i spojrzałem na niego. - Pewnie przeraża cię mój wygląd, prawda? Jak wszystkich – zwiesił łeb, po chwili smutno się uśmiechając. - No cóż, do widzenia – odwrócił się i zaczął odchodzić. Położyłem skrzydła na ziemi. Nie chciałem go urazić, tym bardziej, że wiedziałem jak się czuł w tej chwili. Odrzucony, niechciany, straszny.
- Poczekaj – odezwałem się na przekór sobie. Nie chciałem, by myślał, że mnie także przerażał i nie robiłem tego z własnej dumy, ale przez jego uczucia. Nie potrafiłbym znieść myśli, że przeze mnie ktoś poczuł się odrzucony. - Wcale nie jesteś straszny, przecież też mam rogi – starałem się uśmiechnąć. Basior odwrócił się do mnie i lekko uśmiechnął. - Jeśli chcesz, możesz mnie odprowadzić, ale nie chce, żeby to był dla ciebie kłopot – w głębi duszy miałem nadzieje, że odmówi i wróci do siebie. Myliłem się jednak. Już po chwili Haider znalazł się obok mnie.
- To żaden problem – tym razem jego uśmiech wydawał się szczery, chociaż oczy dalej miał zimne.
Rogaty wilk starał się ze mną podtrzymać jakąś rozmowę, ale niechętnie odpowiadałem na jego pytania, co poskutkowało tym, że sam się rozgadał i jego słowa wypełniały ciszę. Nie przeszkadzało mi to, pomyślałem jednak o medyku, którego taka cisza by nie przeszkadzała. Nagle oboje się zatrzymali, słysząc czyjeś wołanie o pomoc. Ruszyłem pierwszy, rogacz za mną. Po pokonaniu kilku metrów, zobaczyliśmy wiszącego na drzewie lisa, któremu lina owinęła się wokół tylnych łap. Krew skapywała z jego ran na bokach, do nosa, a potem na ziemię, zostawiając na śniegu czerwony ślad. Rozłożyłem skrzydła i wzleciałem w górę, po czym podpaliłem sznur, który się zerwał. Pyskiem przytrzymałem linę i powoli położyłem rudego nieznajomego na ziemi. Nie zdążyłem jednak zapytać, co mu się stało, ponieważ od razu stracił przytomność.
- Musimy go zabrać do Lawrence’a – powiedziałem, patrząc na Haidera.

<Lawrence?>
Słowa: 797

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics