niedziela, 3 maja 2020

Od Spero CD. Kvischa

Nocne podróże nigdy nie należały do moich ulubionych, jednak czasami niewiele dało się zrobić w kwestii moich upodobań, a wędrówka, gdy na niebie władzę przejmował Księżyc, stawała się konieczna. O ile nie zamierzałam nocować na totalnym pustkowiu, pod tak zwaną "chmurką", bez żadnego większego schronienia, z powodu deficytu pustych jaskiń w okolicy.
A co konkretnie robiłam w Dystrykcie III tak późną porą? Ano... Lodowy Kanion mieści w sobie wiele ciekawych zaułków, w których rośnie wiele przydatnych roślin, niewystępujących w innych rejonach Królestwa. Wśród nich były lodokwiaty, których potrzebowałam do jednego z zaklęć, które miałam rzucać w najbliższym czasie. Plus działały całkiem dobrze jako opiat, a że zwyczajne napary nasenne przestały na mnie działać tak, jak działały kiedyś, trzeba było szukać innych rozwiązań problemu mojej bezsenności.
Niemniej, powody mojej wizyty tu o tak dziwnej porze znajdowały się raczej na drugim miejscu pod względem spraw istotnych. Jedyne, co mogło wskazywać na cel mojej podróży, była torba wypchana po brzegi lodokwiatami. A tymczasem... Pech ewidentnie nie chciał mnie opuszczać. Jak zwykle. W sumie, to już się nawet do tego przyzwyczaiłam i po prostu starałam się z tym jakoś żyć.
Najpierw okazało się, że znalezienie lodokwiatów w Kanionie nie było tak proste, jak można by przypuszczać. Przez to moje kalkulacje dotyczące czasu, jaki powinien upłynąć od wyjścia z mojej jaskini, do powrotu do niej, okazały się... co najmniej chybione. O dobrych parę godzin. Niestety, nie było to dla mnie powodem do przerwania marszu i zaszycia się w jakiejś ukrytej przed światem pieczarze, by przeczekać noc. Jak już wspominałam - było wręcz przeciwnie. Pozbawiona dogodnego i w miarę bezpiecznego miejsca do spania, postanowiłam po prostu kontynuować wędrówkę nocą, by zaraz po powrocie do domu zalec na legowisku ze skór i przespać następną dobę, by odespać.
Jednak los widać miał wobec mnie inne plany. No bo przecież pozwolenie mi na zwyczajny, spokojny powrót do domu, było zbyt nudne... Jeszcze zaczęłabym narzekać na niedobór wrażeń.
Czasami miałam ochotę rzucić to wszystko, moją pracę i wszystko, czym się zajmowałam dorywczo, w cholerę i skupić się na przeżyciu. Nic więcej, żadnych trzęsień ziemi czy fajerwerków. Wieść proste, bezstresowe życie.
No ale, niestety, nie tak to wyglądało i jedyne, co mogłam z tym zrobić, to się przyzwyczaić. No trudno.
I tak, przedzierając się przez śnieżycę (w nocy strasznie rozhulał się wiatr, podrywając kupy sypkiego śniegu i ciskając go w oczy przechodniom), ledwo widząc cokolwiek w odległości kilku metrów przed sobą, natrafiłam na... coś. Coś wielkiego, przysypanego częściowo śniegiem i cuchnącego, jakby już nie żyło... choć gdy podeszłam bliżej okazało się, że olbrzym jest jak najbardziej żywy.
Stwór tak wielki, jakiego nie widziałam do tej pory chyba jeszcze nigdy, poruszył się, gdy się do niego zbliżyłam. Niezgrabnie strzepał śnieg z białej, miejscami tylko jakby nieco zapleśniałej, sierści, targnął głową w górę, jakby został nagle zbudzony ze snu, co w sumie mogło być prawdą, bo nie starałam się zachować ciszy podczas zbliżania się. No i widać albo usłyszał mnie pomimo śnieżycy, albo wyczuł w jakiś inny sposób. A teraz... sapnął, z wyraźną wściekłością. Przeniósł na mnie spojrzenie szklistego, jednego oka (drugie wyglądało na... niesprawne, zwisając na nerwie z oczodołu, tworząc cokolwiek nieapetyczny widok), a gdy tylko mnie dostrzegł... No cóż, chyba się wkurwił. Mówiąc delikatnie. Stwór podniósł się na tylne łapy, rozwierając pysk do, nieco gulgoczącego, ryku, a ja mogłam w pełnej okazałości podziwiać przeciwnika.
Niedźwiedź zombie, kurwa jego mać. Jeszcze tego mi brakowało.
Natychmiast zerwałam się do biegu. Moja kondycja nadal leżała i kwiczała, więc musiałam jak najszybciej ruszyć, żeby potem móc w razie długiego pościgu pozwolić sobie na niewielkie zwolnienie kroku. Aczkolwiek i tak wątpiłam, bym konwencjonalnym sposobem ucieczki ile sił w łapach była w stanie uciec kreaturze. Była ode mnie kilka razy większa, miała zatem dłuższe łapy i zdecydowanie więcej siły. Podejrzewałam, że kwestią kilkunastu minut będzie, aż będę musiała stanąć z nietypowym niedźwiedziem do walki. Wyczerpana.
Cholera, może lepiej będzie od razu rzucić w niego jakimś zaklęciem i po kłopocie...?
Mimo takich myśli chodzących mi po głowie, biegłam dalej. Mimo wszystko miałam nadzieję go zgubić albo chociaż zniechęcić do kontynuowania pościgu. Nic z tego. Gdy kilkanaście minut później zaczęłam faktycznie opadać z sił, a dziwna, niedźwiedziopodobna kreatura nadal dotrzymywała mi kroku, zaczęłam powoli panikować. Cholera jasna, przecież w takim stanie, ledwo łapiąca oddech, z płucami zdającymi się płonąć żywym ogniem i bólem łap, który zaczynałam już powoli odczuwać przez bieg w trudnym terenie, nie miałam najmniejszej szansy w starciu przeciwko temu... czemuś. Jeśli jakimś cholernym cudem nie znajdzie się nagle nikt, kto byłby mi w stanie pomóc, prawdopodobnie zostanę pożarta, tu i teraz, przez jakiegoś zmutowanego niedźwiedzia-zombie. Albo będę zmuszona skakać w jakieś losowe miejsce, co naprawdę rzadko kończyło się dla mnie dobrze.
Tym razem los widać wysłuchał moich próśb. Może uznał, że jak teraz zginę, to nie będzie miał na kim realizować swoich chorych fantazji... W każdym razie, akurat gdy zatrzymałam się, z lekkim poślizgiem, by stawić w końcu czoła potworowi... Gdzieś z boku wystrzelił na niego jakiś wilk, przejeżdżając mu pazurami po boku, rozorując mu go do żywego mięsa. Był szybki, na tyle, że początkowo miałam problem z wychwyceniem jego ruchu, zobaczyłam tylko sam cios. A potem unik, gdy niedźwiedziopodobne monstrum się na niego zamachnęło.
Odskoczył od przeciwnika, zaraz znalazł się u mojego boku, jednak nim zdążyłam się jakkolwiek odezwać, zauważyć, że takie coś było co prawda odważne, acz niekoniecznie skuteczne na tak pokaźnego zwierza... Zobaczyłam, że obcy wilk (o dość niepokojącym wyglądzie, tak na marginesie) ustawia uszy ku zboczom wzgórza, pod którym się znajdowaliśmy. Na początku nie mogłam pojąć, o co chodzi, nie miałam z resztą za bardzo czasu, by się nad tym zastanawiać, bo niedźwiedź-zombie już się na nas zamierzał po raz kolejny, zebrałam więc w sobie resztki energii, by przywołać otaczającą nas magię i nagiąć do swojej woli tak, by utworzyła barierę odgradzającą nas od potwora...
Na ziemię!
Głos, który dostał się do mojej głowy był na tyle mocny, że nie dość, że przedarł się przez barierę, którą zwykle otaczałam myśli, tak na wszelki wypadek, to jeszcze sprawił, ze odruchowo spełniłam polecenie, przywierając brzuchem do ziemi, gdy tylko zostałam odepchnięta przez obcego basiora kawałek w bok... z drogi lawinie.
Sam nieznajomy jednak nie miał takiego szczęścia. Nie zdążył uskoczyć z drogi rozpędzonego śniegu, został porwany wraz z dziwnym stworem... Na dłuższą chwilę straciłam ich z oczu, widziałam tylko, jak pędzące tony śniegu zbliżają się nieubłaganie ku krawędzi znajdującej się kawałek dalej przepaści.
Szlag by to wszystko trafił!
Nie miałam jak zareagować. Gdybym teraz rzuciła się ślepo na ratunek basiorowi, który uratował mnie, sama skończyłabym martwa. A to mijało się z celem, bo wtedy prawdopodobnie obydwoje bylibyśmy martwi... No, w każdym razie, byłoby to po prostu głupie posunięcie. Musiałam więc czekać, aż pędzący w dół śnieg osiądzie w miejscu. Dopiero wtedy ruszyłam biegiem w kierunku przepaści, z każdym sadzonym susem przezwyciężając ciężkość łap, którymi wyczerpany organizm nie był już w zasadzie w stanie poruszać. Zdołałam jednak dotrzeć do celu.
Wychyliłam się z krawędzi przepaści, spoglądając w dół, szukając wzrokiem wilka... I go znalazłam.
Powieszonego, kurwa mać, na jakimś sterczącym korzeniu o obrożę, którą miał na szyi.
Cały czas mamrocząc pod nosem przekleństwa, otoczyłam bezwładne ciało wilka mackami magii, by unieść je w powietrze i, sapiąc z wysiłku, zdjąć je z korzenia i wciągnąć na górę. Żeby tylko żył, żeby żył...
Ułożyłam jego bezwładne ciało na śniegu, doskakując natychmiast do jego boku, magią szukając jakichkolwiek oznak życia... A gdy wyczułam bijące pod żebrami serce, odetchnęłam z ulgą. Żył. Dzięki niech będą... komukolwiek, kto czuwa nad nami. Albo nikomu, zwyczajnie szczęściu, które postanowiło się uśmiechnąć do basiora. Obroża na jego szyi czasowo zatrzymała mu co prawda dopływ tlenu, ale prawdopodobnie tylko dzięki niej nie roztrzaskał się o skały w dole przepaści, zasypany toną śniegu. Tak jak ten dziwny, olbrzymi stwór.
Nakreśliłam na klatce piersiowej basiora na szybko runę, która miała pomóc ukierunkować magię, by zadziałała cucąco na wilka. Chwilowo odłożyłam na bok jego nietypowy wygląd... z resztą, kim byłam, by go po tym oceniać, skoro sama w pewien sposób przykuwałam wzrok innych wilków. Nie na co dzień mija się w końcu na ulicy Oziris...
Szybko przerwałam jednak rozważania, bo miałam ważniejsze rzeczy na głowie. Musiałam go zabrać w jakieś bezpieczne miejsce. Może gdzieś niedaleko znajdowała się jego jaskinia... Nieprzytomny wilk wyglądał na takiego, co może się szybko wyziębić. Podałabym mu jeden z moich eliksirów rozgrzewających, gdybym tylko miała pewność, że się nim nie zachłyśnie... Fuck.
Także tak, najlepiej, jak go po prostu zdejmę ze śniegu. I poza zasięg burzy śnieżnej, która znowu zaczynała przybierać na sile.
Podniosłam wiotkie ciało wilka przy użyciu macek magii. Było to dla mnie wyczerpujące, ale miałam cel, który mnie napędzał. Musiałam znaleźć nam jakieś schronienie.
Na czuja wybrałam drogę. Znalazłam coś ala stanowisko obserwacyjne, z którego musiał mnie dostrzec, albo wyczuć w inny sposób. Idąc dalej niewidzialnym dla innych, magicznym tropem (basior zostawiał po sobie nieprzyjemny posmak trującej magii, zaczynałam więc podejrzewać, ze być może to pojedyncze cięcie niedźwiedzia, gdy przyszedł mi z pomocą, miało na celu właśnie zatrucie przeciwnika... ale to były tylko spekulacje), dotarłam do pałacu Lome-Imri, o którym jak na razie jedynie słyszałam z opowieści, nigdy go jednak sama nie odwiedzałam... Potem schodami na górę i... znalazłam.
Jaskinia, urządzona mniej więcej jak mieszkanie. Tylko... z wielka wyrwą w ścianie.
Zmarszczyłam brwi, odkładając basiora na legowisko ze skór. Pozbywszy się ciężaru, odetchnęłam z ulgą i omal nie osunęłam się bezwładnie na podłogę. Tyle że pozostawała kwestia tej cholernej dziury, przez którą wpadało do środka lodowate powietrze.
Podeszłam do niej, dotknęłam łapą jej krawędzi i przywołałam lód. Natychmiast pokrył grubą warstwą wyrwę, tworząc swego rodzaju, bardzo wytrzymałe okno. Albo plombę, jak kto wolał.
Okryłam basiora wszystkimi skórami, które znalazłam w okolicy, by nie dopuścić do wychłodzenia organizmu w czasie, w którym będzie wracał do siebie. Czułam tępe pulsowanie w czaszce, znak, że runa, którą nakreśliłam krwią na jego klatce piersiowej, działa. Pozostało mi tylko czekać, aż się obudzi.
Nienawidziłam czekać.

<Kvisch?>

Słowa: 1642

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics