poniedziałek, 6 maja 2019

Od Ingrid

Wygrzewałam się leniwie w wiosennym słońcu, o które o tej porze roku niełatwo. Mimo to warunki pogodowe i tak nie były w pełni zadowalające. Znalezienie w Dystrykcie I miejsca suchego, lub chociażby niepokrytego lodem bądź białym puchem, graniczyło niemal z cudem. Jakże więc dumna byłam, gdy znalazłam skałę, usytuowaną centralnie w słońcu. Szczerze mówiąc, leżenie i grzanie się, jest ostatnim co powinnam w tamtym momencie robić. Pierwotnie zmierzałam do miejsca, w którym dzień w dzień, spędzam praktycznie cały wolny czas. Jest to jedno z tych super tajnych miejsc, w których wilk może się łudzić, że jest sam - a jak wiadomo, ja sobie tę samotność i święty spokój cenię. Tak więc kierowana tym jakże uświęconym celem nie spodziewałam się, że coś przykuje moją uwagę na tyle, że dosłownie zbije mnie z tropu. To jest w takim razie mała historia, jak wyglądało moje spotkanie z ową skałą. Dreptałam nieśpiesznie, jednak mało dyskretnie, po śniegu. Krzywe, sporych rozmiarów ślady bezwstydnie ukazywały się na śniegu z każdym moim krokiem. Otaczający krajobraz nazwałabym malowniczym tylko wtedy, gdybym była tu pierwszy raz. Teraz to tylko niczym nie wyróżniająca się kupa białego puchu, która pokrywa i grunt, i drzewa, których i tak jest siedem na krzyż. I wtedy zobaczyłam ją - idealną, wspaniałą, niemal lśniącą w słonecznym blasku skałę. Najprawdopodobniej znalazła się tu wskutek wietrzenia. Wysnucie tego wniosku nie wymagało zbyt wysokiego ilorazu inteligencji, sądząc po widocznych gołym okiem dowodach - leżała mniej więcej w połowie niewielkiego zbocza, na którego szczycie stała podobnych rozmiarów bryła, z widocznym ubytkiem. Dodatkowo nie przypominam sobie, żeby w ostatnich dniach wystąpiły jakiekolwiek opady, a odłamek był aż do przesady wysuszony. W ten właśnie sposób skusiłam się na posadzenie swojego cielska akurat na tym, a nie innym kamieniu. W tym miejscu przechodzimy do bardziej aktualnych wydarzeń, kiedy to usilnie próbowałam dosięgnąć nosem zimnego śniegu. Jak widać czegoś mi brakowało, bo nie ważne jak bardzo wydłużyłam szyję i napięłam cielsko - zawsze istniały te przeklęte dwa centymetry. W przypływie negatywnych emocji wysunęłam język, chcąc tym wyrazić dezaprobatę względem moich wcześniejszych poczynań. Trudne do opisania jest moje zdziwienie, które nastąpiło tuż po tym, jak ciepły język dotknął puchu, o mniej pożądanej temperaturze. Przez całe moje ciało przeszedł dreszcz, należący zdecydowanie do tych mniej przyjemnych. Tak więc mój język znalazł się z powrotem na swoim miejscu, nie myśląc już więcej o wyłażeniu na zewnątrz. Przymrużyłam oczy chcąc jeszcze przez chwilę podelektować się fantastycznym znaleziskiem, jednak nie potrwało to za długo. Przyjemną ciszę przerwał mi dźwięk skrzypiącego śniegu. Zostałam w ten sposób z jednym otwartym okiem, wypatrując źródła dźwięku. Chwilę później otworzyłam drugie, ponieważ miałam poważny problem z namierzeniem sprawcy tego poruszenia, co ani trochę nie napawało mnie optymizmem. Tym razem podniosłam jedno ucho, co zdecydowanie przyniosło oczekiwane skutki. Moim oczom ukazało się młode łosię, które najwyraźniej oddaliło się ciut za bardzo od swojej mamy. Obserwowałam je jeszcze przez dłuższą chwilę, szacując moje szanse na wykorzystanie okazji na posiłek. Zdawałam sobie sprawę, że wraz z postawieniem pierwszego kroku, od razu będzie mnie słychać. Ocena sytuacji nie była tak szybka jakbym sobie tego życzyła, jednak wynikło z niej to, że jeśli nie potknę się gdzieś przy okazji, to mam dość spore szanse na powodzenie. Do realizacji przeszłam niewiele później, odbijając się spektakularnie od skały. Lądowanie było już nieco niezgrabne, jednak można powiedzieć, że w pewien sposób nadrobiłam to sprintem, który i tak nie był moją mocną stroną. Słusznym stwierdzeniem będzie jednak, że miałam sporo szczęścia, ponieważ zwierzę nie zareagowało w porę, a gdy tylko znajdowałam się w odpowiedniej odległości, skoczyłam w stronę tylnej nogi cielaka. Tym razem jednak chybiłam, co postawiło mnie w niekorzystnej sytuacji. Bez wahania wznowiłam pościg, tym razem próbując podbiec bliżej. Tutaj zaczynają się wyboje i bieg pod górkę tej historii, albowiem znikąd pojawiła się mama-łoś, która za wszelką cenę kierowana matczynym instynktem, próbowała się mnie pozbyć. Wykonałam ponowny skok, mając nadzieję że z chwilą zranienia zwierzęcia, matka się odczepi, jednak jedynie lekko zadrapałam młode zwierzę. Za to w zamian dostałam porządnego kopa, a jakby tego było mało, to na dokładkę dostałam od dorosłego osobnika porożem, prosto między żebra. Takiego obrotu zdarzeń się nie spodziewałam, dlatego zadecydowałam o wstrzymaniu pościgu, jednak samica chyba nie była tego taka pewna. Stanęła w niewielkiej odległości ode mnie, przyjmując pozycję, która sugerowała, że jest gotowa do ataku. Mój naiwny charakter nie pozwolił mi uciec w takiej sytuacji, nawet jeśli nikt nie byłby świadkiem mojej spektakularnej porażki. Tak więc również przyjęłam pozycję o charakterze agresywnym, czekając na przebieg wydarzeń. Klępa zaczęła zbliżać się powoli, wciąż kierując swoje poroże w moją stronę, a ja miałam dosłownie parę sekund na przemyślenie strategii, umożliwiającej mi przeżycie spotkania z tym narzędziem tortur. Zamiast robić uniki, postanowiłam sama zaatakować z zaskoczenia. Tak też robiąc, wyprowadziłam samicę z ogólnego stanu koncentracji. Przebiegłam obok niej, zatapiając zęby w jej nogę. Zwierzę zaczęło wierzgać na tyle intensywnie, że tym razem dostało mi się w pysk. Jak to mówią - oko za oko. Po tym incydencie obie strony odpuściły, co przyznam - bardzo mnie cieszyło. Patrzyłam zrezygnowana na oddalający się potencjalny obiad. Nie podobało mi się również to, że zaczęło mi się kręcić w głowie - uderzenie nie należało do najłagodniejszych. Czułam również metaliczny posmak, który bezpośrednio sugerował o krwi znajdującej się w mojej jamie ustnej. Mimowolnie zaczęłam jeść śnieg, próbując pozbyć się nieprzyjemnego smaku. Podczas tego niecodziennego aktu, do mojego nosa trafił zupełnie nowy zapach. Był wyraźny, ale nie należał do tych nieprzyjemnych. Podniosłam głowę i zobaczyłam kształt, niemal zlewający się ze śniegiem. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że tym kształtem jest postać, a dokładniej wilk. Im bliżej się znajdował, tym więcej szczegółów byłam w stanie wyłapać. Cieszyło mnie to, że przynajmniej zaczęłam rozróżniać futro od śniegu. Szybki rekonesans pozwolił mi na określenie podstawowych informacji o wilku. Dokładniej - była to wadera, dość wysoka, jednak nie przewyższająca mnie. Początkowo najwyraźniej nie miała w planach na mnie trafić, jednak pech tak chciał, że znajdowałam się prosto na jej drodze. Obstawiałam dwa scenariusze - jeśli wykazałaby dobre intencje, mogłabym przyjąć pozycję ofiary. To jest na pewno najbardziej bezpieczny i korzystny scenariusz dla mnie w tym stanie. Jeśli jednak przyjęłaby pozycję agresywną.. to miałabym problem, ponieważ tej opcji nie rozważyłam. Pozwoliłam sobie z góry założyć, że skoro wadera nie wygląda agresywnie, to taka pewnie nie jest. To chyba była jedyna dobrze podjęta decyzja dzisiaj. Na początku wilczyca obserwowała mnie podejrzliwie, jednak widząc brak jakichkolwiek nieprzewidywalnych reakcji z mojej strony, odważyła się podejść do mnie, co oczywiście postanowiłam wykorzystać.
- Zechciałabyś mi może pomóc odzyskać orientację w terenie? Miałam mały incydent, który nieco wyprowadził mnie ze stanu mojej świetności. - Wypaliłam, chcąc jak najszybciej znaleźć się w bezpieczniejszym miejscu. Pytanie obcego wilka o drogę mogło równać się z samobójstwem, aczkolwiek chyba to i tak lepsze wyjście, niż siedzieć gdzieś w śniegu, mając znikomą wiedzę o obecnym położeniu.



<Arvena?>

Słowa: 1118

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics